Wybiła 14:00, zbieramy się z firmy w kilak osób i.. jedziemy do Wisły samochodami... po drodze jeszcze mała przerwa na stacji benzynowej i wkrótce w pobliżu centrum Wisły, wypakowujemy rowery. Dzisiaj będę miał się okazję przekonać czy dam radę wdrapać się na górki... to w ramach przygotowania do wyjazdu do Karpacza już za 1.5 tygodnia. Jako, że Andrzej chyba najlepiej zna okolicę więc on jest projektantem trasy, cóż... będzie się działo...Już po 5 minutach jazdy mamy pierwszy podjazd... lekko nie jest,
Jedziemy na Kubalonkę, jest nieźle... do czasu gdy trafiamy na płyty na dokładkę dziurawe, szybko wybija nas to z rytmu, jedynie Andrzej wjeżdża do końca, reszta towarzystwa zostaje zatrzymana... i wpycha rowery...
Dobrze, że to nie był zbyt długi kawałek. Na szczycie krótki postój w karczmie ;) i ruszamy dalej w końcu czasu też nie ma zbyt wiele... Kolejny zaliczony szczyt to Szarcula i zatrzymujemy się na chwilę w Stecówce... gdzie odbijamy w teren... Początkowo czerwony szlak, później czarny, oczywiście oba piesze, jednak przejezdne na całej długości. Mijamy Karolówkę i kolejny postój robimy w Schronisku na Przysłupie. Mija 10 minut i możemy ruszyć dalej... omijamy wielkim łukiem Baranią górę, od tej strony nie ma szans na podjazd, po
kamieniach, korzeniach, za to zrobił się całkiem przyjemy szutrowy długi zjazd... tyle, że jak się zjechało to później jest i podjazd, tak też się dzieje, żółty szlak wyprowadza nas na szczyt pasma, którym jedziemy dalej, co jakiś czas jest podjazd, zjazd, w tym jeden taki gdzie myślałem ,że nie poradzę sobie, zrobiło się wąsko, stromo... mokro, kamieniście... ale rower dał radę... a i psychika wytrzymała...
Docieramy do Karczmy Cieńków, tym razem trzeba coś zjeść... 30-40 minut przerwy...
Zaczyna się ściemniać... odpalamy lampki i ruszamy w dół, pora kończyć wycieczkę, przed nami dość stromy zjazd po płytach betonowych... i kilkoma dość ostrymi zakrętami... W samej Wiśle pozostał już tylko 2-3km przelot szosami..., docieramy do samochodów... i pora wracać jest po 21:00. Było miło..
Wyjeżdżam z firmy jest 17:15 - późno, ale pogoda nieszczególna, zapowiedzi wspominają coś o ulewach... trudno ruszam. Już na dzień dobry pada, jednak prawdziwa ulewa zaczyna się gdy jestem w Zabrzu, staję pod jednym z wiaduktów i chowam komórkę i dokumenty do plecaka, lepiej nie ryzykować. Sprawdzam jeszcze co pokazuje meteor... za kilka min główna ulewa powinna minąć, deszcz powinien zelżeć. Tak też się dzieje, po 10-15 minutach ruszam dalej.
W butach chlupie :), ale im dalej jestem od Zabrza, tym deszcz jest słabszy. Gdy jestem w Bielszowicach drogi są zupełnie suche, muszę wyglądać idiotycznie w przeciwdeszczówce. Ponownie zaczyna kropić gdy jestem na mrówczej górce w Kochłowicach, jednak pojawia się na horyzoncie słońce. Już w Katowicach odbijam jeszcze na myjnię, nie pada, drogi trochę tylko mokre, a na rowerze sporo piachu. 2 minuty spłukiwania rozwiązują problem, teraz mogę wrócić do domu.
Lidia Stanisławska i Krzysztof Cugowski
Wczoraj dzień mi wypadł z kalendarza rowerowego, awaria netu załatwiła mnie na kilka godzin, a wieczorem przy ponad 30 stopni już mi się nie chciało, tym bardziej, że miałem wpaść do Siostry.
Za to dzisiaj z rana nie ma już zmiłuj się... około 10 zbieram się.. kierunek Pszczyna, droga tam ma być szybka... chcę całość zaliczyć w 4 godziny, po prostu ma być tam i z powrotem po drodze technicznej wzdłuż wodociągu. W Goczałkowicach-Zdroju jestem po około 90 minutach w między czasie wypijam ok 1.5 litra wody którą zabrałem ze sobą... Ciepło dzisiaj. Nieco dalej wjeżdżam na tamę, chwila przerwy i ruszam w drogę powrotną.
Zatrzymuję się jeszcze w pobliskim sklepie, kupuję baniak Pepsi i jakieś batony... 5 min na uzupełnienie energii i ruszam na Pszczynę..., oczywiście obowiązkowy postój przy pałacu i stawach..
Pozostało już tylko obraź kierunek Żwaków, Wilkowyje, Podlesie i... tam stwierdzam, że średnio mam ochotę jazdy szosami, odbijam na Kostuchnę, spoglądam na licznik pokazuje niecałe 90km. Hmmm. chyba dobiję do setki... Skręcam na Murcki i przez lasy wracam na Ochojec... W domu lecą kolejne litry wszystkiego, Herbaty, Wody... itd... Endomondo pokazało mi że mam wypić 10l... masara... Nie wiem czy dam radę ;P
Kilka dni temu Darek zagadał coś na temat trzysetki… w
weekend. Pierwsza myśl, nie dam rady, w tym roku najdłuższy dystans jaki
pokonałem to 141km…, na dokładkę każdy maraton kończył się jakąś katastrofą.
Początkowo problem z zatokami ciągnący się przez kilka miesięcy, coś z
żołądkiem… starość nie radość. Później 2 paskudne kontuzje, jedna na ZaDymno,
druga na BikeOriencie, kilka odpuszczonych wyjazdów… Tak na dobrą sprawę
dopiero od około 2 tyg. czuję się nieco lepiej, ale czy na tyle dobrze by
porwać się na 300kę? Mam wątpliwości.
Trasa jest z grubsza tak planowana by w razie czego wsadzić
zwłoki w pociąg i wrócić…, w zasadzie całe opracowanie zostawiam na głowie
Darka…., z grubsza rzucił tylko pomysł… i kierunek, ja widziałem raczej Wisłę,
Żywiec (to idealny plan na wycieczkę max 200km), ale racja jest po jego
stronie, góry mogą być za ciężkie… w połowie trasy, a jeszcze trzeba wrócić…
Niedziela tuż po północy, wszystko gotowe ruszamy…, jako że
jedziemy w nocy, to pewnie wiele nie będzie widać przez pierwsze 4 godziny, za
to można mocniej przycisnąć, podgonić, tym bardziej, że prognozy wspominają o
temperaturach w okolicy 35 stopni w ciągu dnia.
W dość ekspresowym tempie docieramy do Brynku, nie minęła
nawet godzina, odbijamy w pobliże pałacu, próba focenia słabo oświetlonego
budynku i ruszamy dalej, dzisiaj nie ma czasu na podziwianie, na zwiedzanie, to
z założenia szybki przelot z kilkoma miejscami do odwiedzenia.
Tuż za Brynkiem Darek sygnalizuje awarię, pada mu bateria w
liczniku, na dokładkę, ani On, ani ja nie mamy zapasu… Mój został w firmie,
jego w domu… Chwila zastanowienia i rezygnuje z pulsometru, chyba lepiej jak
jednak licznik będzie działał…
Ruszamy dalej, mijamy Tworóg, Kokotek by dotrzeć do
Lublińca, kolejna krótka przerwa, parę zdjęć, po raz pierwszy uzupełniam
elektrolity… i chwilę rozmawiamy z jakąś lekko podchmieloną młodzieżą wracającą
z imprezy…, gdy wyjaśniamy im gdzie jedziemy, patrzą na nas jak na
nienormalnych – może coś w tym jest, może nie jesteśmy normalni…, pytanie tylko
co to jest „normalność”…?
Kolejne miejscowości zaliczone w nocy, to Glinica, Ciasna i
zmieniamy plan wycieczki…, mieliśmy odbić na Krzepice by odwiedzić tamtejszy
Kirkut, tyle, że będziemy tam godzinę przed wschodem słońca… , w nocy pewnie
wiele zdjęci nie zrobimy, a szkoda by było. Zmieniamy plan…, odbijamy na Olesno, (W między czasie opuszczamy woj. Śląskie i witamy się z Opolskim.) jakiś czas temu zwróciliśmy uwagę ta dość nietypową konstrukcję kościoła św.
Anny.
Nie ujechaliśmy nawet 300m gdy naszą uwagę przykuwa bryczka
na balkonie jednego z domów…, przejeżdżamy, ale 50m dalej zawracamy… przecież
to musi być uwiecznione :)
Oraz na rynku, powoli zaczynamy szukać czegoś otwartego,
czegoś gdzie można by kupić śniadanie…, tyle, że wszystko jest jeszcze
zamknięte… Trudno, zjemy dalej… Wracamy na 11-kę, pędzimy przez Krzywiznę, Sarnów.
i Janowy by w
końcu osiągnąć Kępno. Na rynku obowiązkowy postój, standardowo zaczynamy się
rozglądać za jakąś otwartą jadłodajnią, lub chociażby sklepem, ale jest
niedziela siódma rano, czego moglibyśmy się spodziewać?
Kilka łyków wody i pora ruszyć dalej, do godziny powinniśmy
osiągnąć Wieluń.
Chrobel, Koryta, Młynisko, Dębina, Piaski, Zwiechy… ta
ostatnia nazwa oddaje to co czujemy, prawie cały czas na otwartym terenie,
prawie cały czas słońce nas przygrzewa…
Rozkładamy mapy i korygujemy trasę powrotną, dzisiaj już nie
pojedziemy przez Dobrodzień, mija jak pierwotnie planowaliśmy, za to staramy
się nakreślić cokolwiek przez lasy, mamy dość tego skwaru…
Wyjeżdżamy w lachowskich i Dalichowie. Chyba za bardzo mi
przygrzało, zaczynam popełniać błędy, w efekcie wymuszam pierwszeństwo i na
dokładkę źle skręcamy, trzeba kawałek zawrócić i ponownie wymuszam
pierwszeństwo… masakra…
Jest coraz goręcej… termometr pokazuje mi coś około 41
stopni…
Młyny, Teodorówka, Rudniki, znowu jedziemy w pełnym słońcu,
Cieciułów, Cieciulów, Stary Bugaj, Bobrowa. Wjeżdżamy do woj. Śląskiego.
Starokrzepice, i już
niewiele zostało, wjeżdżamy do Krzepic, pojawiają się kierunkowskazy na Kirkut.
Docieramy na miejsce w ciągu kilku minut, przerwa, wpierw na uzupełnienie
płynów i oczywiście na sesję fotograficzną… To dość nietypowe miejsce ze
względu na żeliwne macewy
Już później szukając informacji znalazłem stronę http://www.kirkuty.xip.pl/krzepice.htm
gdzie jest informacja o tym, że miejscem tym ktoś zaczął się opiekować: Jednak przełomowym rokiem dla krzepickiej nekropolii był rok 2000.
Wówczas to młodzież ze szkół średnich z Warszawy i Krzepic oraz podopieczni
pana Jerzego Fornalika ze Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w
Borzęciczkach dokonali gruntownej renowacji obiektu
Więc jest jednak szansa na ocalenie tego miejsca…
Cytując za http://www.lubliniec.starostwo.gov.pl/index.php?url=infor&kat=11 W Zborowskiem stoi - trzeba wyraźnie podkreślić, jeszcze stoi -
budynek, ostatni z czterech będących kiedyś fabryką fajek glinianych. Nawet
ulica, przy której się znajduje obiekt jest zabytkowa - Fabryczna, podobnie jak
cała ta cześć wsi od ponad dwustu lat zwana Na Fabryce.
Manufaktura fajek powstała w roku 1753
Kolejne miejsce które być może nie zniknie z map...
Ruszamy dalej, do mety pozostało już niewiele, szacujemy
czas na ok. 2 godziny ciągłej jazdy + oczywiście przerwy.. które są coraz częstsze,
ta część pleców gdzie tracą swoją szlachetną nazwę coraz bardziej daje o sobie
znać… na dokładkę wkładki w butach też gniotą…
Dojeżdżamy do Kochnic, kolejna przerwa w pobliżu Pałacu :), pensjonariuszki
szpitala łapią się za głowę gdy dowiadują się skąd i dokąd jedziemy… :) Miło
było ale musimy jechać dalej, do Zabrza niedaleko, pakujemy się na drogę 906
prowadzącą przez Sadów w którym ponownie stajemy przy sklepie i kościele św.
Józefa
Kończą nam się zapasy, liczę jednak na to, że w Kaletach uda
się jeszcze coś zjeść… w końcu w pobliżu centrum jakiś czas temu namierzyłem
całkiem przyzwoitego kebaba :)
Tyle, że jest niedziela, późny wieczór… minęła 20:00.
Pozostało obejść się smakiem i obrać kierunek Tarnowskie Góry przez głęboki dół
w którego wodach z chęcią bym zanurzył pewną część ciała.
Mijamy Tarnowskie Góry i DK78 docieramy w pobliże
Stolarzowic. Widać już komin Elzabu… Kilka minut później jesteśmy na miejscu. Licznik
wskazuje 337km… Czyli jednak można :)
Mimo wszystko jestem w szoku, że to jakoś przejechałem, po
problemach które się ciągnęły przez ostatnie pół roku… Pewnie w najbliższym
czasie nie będzie szans na podobną trasę, ale kto wie… może pora na coś innego?
Pora na jakieś góry?
Kierunek Wolbórz - trasa nakreślona przez Karolinę na mapach nawet nie ma większości tych dróg, wczoraj jeszcze starałem się zapamiętać jak powinienem jechać i trochę na wariata jadę wzdłuż S8, W Polichnie mam przejechać przez wiadukt na drugą stronę i dalej po drodze technicznej.
Przejeżdżając przez wiadukt czuję silny zachodni podmuch..., oj powrót może być ciężki, ciekawe jak Posterunkowa daje sobie radę? W końcu cały czas jedzie pod wiatr. Okazuje się, że jest tuż za wiaduktem, zdążyła przejechać większość trasy...,
Krótka przerwa i powitanie... po czym ruszamy do pobliskiego Wolborza, gdzie zatrzymujemy się kolejno przy pałacu Biskupów Kujawskich (obecnie jest w nim szkoła), zahaczamy również o park przypałacowy, by wyjechać z drugiej strony.
Zziębnięci wychodzimy na zewnątrz, tyle, że tutaj zaszło słońce i również jest nie za gorąco... robimy sobie ciut dłuższą przerwę posilając się niespodzianką Karoliny :)
i coś co mnie zupełnie zaskoczyło w ty miejscu - Synagoga. Wewnątrz jest sklep spożywczy, co jeszcze bardziej mnie zaskakuje. Wchodzę do środka, nie foce, ale polichromie robią wrażenie. Dziwnie na mnie to miejsce podziałało, bo kupiłem za dużo wody mineralnej..., teraz będę musiał to tachać... w plecaku nie ma miejsca nawet na aparat.
a popas robimy w naleśnikarni w Swolszewicach Małych, gdzie kupujemy.... kotlety schabowe ;P.
Kilka kg później ruszamy do Piotrkowa, kierując się wpierw na Polichno i później wzdłuż S8 do miasta.
Poszło to dość zgrabnie i w centrum jesteśmy prawie godzinę przed czasem odjazdu pociągu..., więc jest chwila czasu by zatrzymać się przy Kirkucie, Synagodze, na rynku, przy zamku :), więzieniu...
Wkrótce osiągamy dworzec PKP, chwila rozmowy i... niestety pociąg podjeżdża... krótkie pożegnanie...,
Szkoda, że ten dzień był taki krótki, jeszcze z Taką przewodniczką... Dzięki za wszystko, za poświęcenie mi czasu... liczę na kolejne wycieczki... :) jeżeli czas Ci na to pozwoli.
A w pociągu niestety jak to na kolei... przedział na rowery nie istnieje, zmuszony jestem do pilnowania rowera gdzieś pomiędzy przedziałami, w którym momencie zauważam, że zerwałem szprychę w tylnym kole, w domu będę miał zajęcie... Gdzieś za Zawierciem przebija mi się dętka... jak na czym nie wiem, ale faktem jest że powietrze uchodzi w kilka sekund... masakra...
Tuż po wyjściu z pociągu zmuszony jestem do wymiany dętki. Do domu pozostało ok 6.5km... docieram przed meczem...
ELUVEITIE - KingGdzieś po 15:00 jedziemy z siostrą po okolicy, jest gorąco, duszno i zapowiedziane są przelotne burze, więc specjalnie nie mamy w planach długiej wycieczki, gdyby coś to do domu nie powinno być więcej niż 40min drogi. Początek raczej standardowy na Panewniki, tam wbijamy się na czerwoną rowerówkę i odwiedzamy wszystkie okoliczne stawy zaczynając od Czarnego stawu.
jednak czas goni, kilkanaście minut później jestem na Giszowcu. zostaję tutaj na dobre 3 godziny. Tak jak podejrzewałem , to ja nic nie zrobię potrzebny jest serwis... Wyjeżdżam ok 22:50 i jadę przez las, dobrze, że wziąłem lampki... 15 min później melduję się w domu. Zdążyłem na 2-gą połowę :)
Tak jak się spodziewaliśmy, do punktu ciągnie spora grupa
bikerów, pomimo tego zjazd z szosy nie jest oczywisty, wiele osób
przestrzeliwuje go… my z tym nie mamy problemów, wjeżdżamy poprawnie i
podążając za bikerami docieramy na właściwy PK, chociaż miejsce jest nie do
końca oczywiste, wąwozów jest więcej i można było krążyć przy tym
wcześniejszym. Trzeba było dobrze wczytać się w dołączone rozświetlenie aby to
zauważyć. Jednak przy takiej ilości zawodników, nawet spora pomyłka byłaby
szybko skorygowana, dałoby się na upartego przeczesać całkiem spory teren w
krótkim czasie. Niemniej jest to dla nas informacje, że trzeba będzie się
dokładanie wczytywać w mapę, w rozświetlenia. Podbijamy karty i ruszamy na
PK8 – Zakręt wąwozu
Lubię takie opisy,
już wcześniej kilka razy wyprowadzały nas w pole… tym bardziej, że często
wyrobiskiem okazuje się niewielki dołek ;) W okolice OK dostajemy się bez
problemu, tyle, że na miejscu jest kopalnia odkrywkowa… Hmmm. Czyży PK był na
dole? Coś tutaj nie gra, nie podejrzewam aby Piotrek postawił lampion na dnie
czynnej kopalni… Zauważamy jednak
jeszcze coś, do tego punktu mamy rozświetlenie i już wiemy, że lampion musi być
kawałek dalej, a wyrobisko jest mocno porośnięte drzewami. Straciliśmy kilka
min, ale i tak jest nieźle.
PK7 – Róg lasu
Zaczynamy powoli odczuwać zmęczenie, piasku jak do tej pory
było stosunkowo niewiele, ale i tak dawał się we znaki. Jadąc przez Załęcze
Małe popełniamy błąd i wjeżdżamy o jedną drogę wcześniej, Na dokładkę zaczyna
lać, wiać, temperatura w krótkim czasie spada do ok 16 stopni. Walące pioruny
nie upraszczają orientacji w terenie. Efekt… tracimy dobre kilkanaście minut. W
końcu jedak ponownie pochylamy się nad mapą i widzimy gdzie popełniliśmy błąd.
Zjeżdżamy do drogi i tym razem trafiamy bezbłędnie. Na miejscu kręci się kilka
osób, więc samo odnalezienie perforatora banalne.
PK6 – Podstawa skały
Poruszamy się czerwonym szlakiem, powinien nas podprowadzić
prawie pod punkt, Na miejscu natrafiamy na grupę bikerów, próbujących odszukać
lampion, wszyscy krążą po okolicy i twierdzą, że PK niema, tyle, że coś jest
nie tak, Darek dzwoni do organizatora, chwila rozmowy i… nie było zgłoszeń, że
lampionu nie ma. Więc jesteśmy w niewłaściwym miejscu. 3 minuty później odnajdujemy
właściwą skałkę (standardowo jest ich więcej) i nasz lampion. Pora udać się na
Bufet mapa z PK1
Walcząc z piaskami na drodze dojazdowej zaliczam glebę…kierownica
uderza mnie kolano, czuję ból…, ale chwilę później jest już lepiej, wsiadam na
rower i jedziemy na bufet. Miejsce oczywiste, widoczne z daleka. Do zjedzenia
są owoce, ciasto, batony i oczywiście woda. Uzupełniamy zapasy, staram się
wypłukać rower z piasku w Warcie i musimy nanieść na naszą mapę umiejscowienie
PK1 z dostępnego na bufecie rozświetlenia. Dodatkowe utrudnienie
PK1 – bez opisu
(wejście do jaskini)
Ruszamy w grupie 4 osób, na miejsce ciągną jednak „pociągi”
więc z dojazdem do Pk nie na najmniejszego problemu. Karty podbite i jedziemy
na
PK19 – podnóże wapiennika
Ciągniemy DK42, ruch jest niewielki więc nie stwarza to
większego problemu, W dość ekspresowym tempie docieramy do Działoszyna. Krótki,
ale męczący podjazd i wbijamy się w teren. Po raz kolejny zaczyna lać, słychać uderzenia
piorunów. Szczyt wzniesienia to idealne miejsce w trakcie burzy….
Na szczęście lampion odnaleziony błyskawicznie i możemy
zjeżdżam w kierunku drogi prowadzącej na Bobrowniki która ma nas doprowadzić w
pobliże PK4.
Awaria
Za duże ryzyko, że będę musiał z
buta kończyć maraton. Odbijamy na Szczyty i dalej już na Krzeczów. Czuję spore
bicie na kole… rower jest niestabilny przy zjazdach na których osiągam ok
40km/h hamuję… 30 min później osiągamy
Metę
Zapowiada się ciężki maraton górski, baza zlokalizowana jest w Jordanowie na granicy Beskidu Żywieckiego i Makowskiego. Jak zapowiadają organizatorzy do pokonania będzie 165km w poziomie i 4500m w pionie w czasie 13 godzin. Całość została podzielona na 2 pętle, pierwsza o długości ok 110km i druga 46km. Prognozy wskazują na bezchmurne niebo i temperaturę oscylującą w okolicach 30 stopni. W pierwszej chwili jesteśmy z tego zadowoleni, bo to spora odmiana po ciągnących się deszczach, pluchach, śnieżycach… Po chwili jednak nachodzi nas refleksja… 30 stopni, góry… 160km… - idealny przepis na odwodnienie… Start przewidziany jest na 9:00, rowery są już dawno przygotowane, kilkanaście min przed startem, czeka nas odprawa, organizatorzy dzielą się swoimi spostrzeżeniami, po ostatnich ulewach jest trochę błota, w kilku miejscach trzeba uważać… głównie chodzi o główne drogi które powinniśmy omijać szerokim łukiem, ale… o tym wiemy sami…
Początek dość banalny, nawet przewyższenie niewielkie, po kilku km odbijamy w teren, nad nawigacją nie zastanawiamy się.., ciągnące się pociągi bikerów wskazują właściwe miejsce. Podbijamy karty i ruszamy dalej
PK03 – kępa drzew
Punkt zlokalizowany jest w pobliżu Łętowni, wracamy na szosę i ponownie kilka km dość spokojnej jazdy, odbijamy na szuterek i wkrótce odnajdujemy lampion, zresztą po raz drugi spora grupa zawodników pojawiających się z przeróżnych stron… wskazuje miejsce ukrycia perforatora. Prawie standardowo tuż przed PK łapię gumę co zmusza nas do kilkuminutowego postoju. W końcu wszystko jest ok i możemy ruszać dalej.
PK02 – Przecięcie drogi ze strumieniem
Na zjeździe do szosy zastanawiam się gdzie pojechali nasi znajomi, zawracając z PK… już po chwili widzę, że można było spokojnie pojechać na PK 4 po poziomicach zostawiając PK02 na później… Trudno… już jest za późno na korektę, trzymamy się planu. Tuż przy skrzyżowaniu drogi coś na mapie nam nie do końca pasuje… Po raz pierwszy przekonujemy się, że dane niekoniecznie są aktualne, droga jest jakby…. zarośnięta i mało przebieżna… niemniej docieramy do lampionu. Za to zaczynam odczuwać pierwsze spotkania z podjazdami. To przynajmniej częściowo ciągnące się problemy z zatokami, z dodatkowo nałożonymi problemami po kontuzji na ZaDyMnie. Pora jednak ruszyć dalej.
PK01 – kopiec kamieni
Kilka km dość paskudnego podjazdy, dla mnie częściowo podejścia…, za to na samym końcu pojawia się drobny problem z odnalezieniem kopca… Chwilę zajmuje zanim go namierzyliśmy…. Jest mocno zarośnięty trawą i nie do końca jestem przekonany, że pod spodem są kamienie.
PK04 – zakręt szlaku
Czeka nas zjazd niebieskim szlakiem pieszym… i… muszę przyznać, że psychika nie pozwalała mi jechać, wypłukane wąwozy pełne kamieni czy błota…, to nie najlepsza opcja. Gdzieś na łące rozmawiam z Darkiem, czuję, że to nie jest mój dzień, nie pora na góry… Po kilku minutach rozstajemy się…, chyba po raz pierwszy podczas naszych wypraw. Wiem jedno, będę podążał wytyczonym przez nasz szlakiem, przy czym jeżeli poczuję się, źle to zjeżdżam do bazy i daję znać Darkowi. To będzie najlepsza opcja, przynajmniej jeden z nas ma szansę powalczyć w tak trudnym terenie. Górski zjazd na szczęście zaczyna być bardziej łagodny, z mniejszymi kamieniami, dość szybko osiągam szosę, teraz kolejny podjazd i na rozwidleniu skręcam nie tak. Droga zaczyna piąć się ostro w górę i powoli odbija na południowy-zachód… Muszę wrócić do skrzyżowania, natykam się na Darka wracającego z PK :) Chwilę później podbijam kartę i jadę dalej…
PK21 – róg młodnika przy ogrodzeniu
Niesamowicie długi i szybki zjazd…, kilka km z prędkością przekraczającą 50km/h, tylko czemu tak krótko… Zatrzymuję się przy mostku, spoglądam na mapę, wg której powinienem przy nim skręcić, kilka sekund później, znowu spotykam Darka, zamieniamy kilka słów i każdy leci dalej…. Bez większych problemów odnajduję kolejny perforator. Zawracam i pora na
Bardzo długi przejazd szosami, po drodze widzę jak „Zdezorientowani” skręcają na czerwony szlak, przez moment po głowie chodzi mi myśl by za nimi jechać… w grupie będzie raźniej…, ale… nie… trzymam się planu. Chwilę później trafiam na otwarty sklep…, nie zastanawiam się, staję, uzupełniam zapasy wody, koli i rozkoszuję się zimnym lodem :). Trzeba się zbierać, przede mną jeszcze sporo drogi…, odbijam w kierunku Jarominy i coś ciężko mi się kręci… droga wydaje się w miarę po płaskim… jednak coś nie mogę wykręcić więcej niż 18km/h. W końcu docieram do miejscowości, droga się kończy, z mapy wynika, że za zabudowaniami powinienem skręcić… więc jeszcze kawałek jadę prosto, tyle, że nie ma śladu po zielonym rowerowym… Zawracam. Po raz drugi przekonuję się jak nietypowa jest tutaj zabudowa, znowu drogę pomiędzy zabudowaniami potraktowałem jako pojazd do posesji… Zbyt kręte szosy, zbyt blisko siebie położone budynki…, mylące trochę. Za to dalej już banalnie… kilka min później trafiam na lampion. Wracając trafiam na Darka…, też miał tutaj problemy… a jak później się dowiedziałem to najgorszą opcją była jazda zieloną rowerówką… dobrze, że tym razem trzymałem się wyznaczonej trasy…
PK15 – szczyt małego pagórka
Dojazd wydaje się prosty, ważne by skręcić we właściwą ścieżkę, punktem odniesienia jest dla mnie zaznaczona na mapie remiza strażacka. Tyle, że są 2 w odległości ok 700m.Pierwszej nie zauważam, bo jest nieco odsunięta od drogi, za to druga jest świetnie rozpoznawalna. Nie zdaję sobie jednak sprawy że przestrzeliłem. Ignoruje pozostałe przesłanki ciesząc się, że jest rzeczka, kapliczka… więc muszę być we właściwym miejscu. Skręcam w drogę prowadzącą z grusza na północny-wschód i podjeżdżam… droga gdzieś mi ginie… tzn robi się mniej przejezdna, jeszcze raz analizuję mapę, przecież dobrze wjechałem… Postanawiam dotrzeć do ściany lasu… a tam odnajdę właściwą drogę… Tracę sporo czasu… w końcu jestem… odnajduję ścieżkę, tyle, że rozgałęzienia mi się nie zgadzają, jeszcze raz spoglądam na mapę i rozważam przypadek gdy skręciłbym za drugą remizą. Dopiero teraz zauważam, że przy obu jest rzeczka, przy obu jest kapliczka… No to sobie pojeździłem…. Wbijam się na jakąś bardziej przejezdną drogę, niż to czym przyjechałem. Zjeżdżam do miejscowości i tym razem trafiam bezbłędnie… Podbijam kartę i zawracam.
PK19 – stadnina (bufet)
Nawigacja banalna, za to podjazd w upale mnie męczy… czuję go… końcówka to zjazd, w budynku przy stadninie jakaś impreza, może się wbić? Dowiaduję się, że nasz bufet jest ciut dalej. :) Nie ma w nim piwa w zamian woda, coś na ząb… i 10 min przerwy. Spotykam też kilka osób jadących od południa, chwila rozmowy, dzielimy się wskazówkami i ruszamy w swoich kierunkach
Decyduję że 16-ka będzie moim ostatnim PK, mam dość upału. Rozstajemy się ponownie z Darkiem…, jadę jeszcze 3km i powinienem dotrzeć na PK. Jako, że kręci się tak kilku znajomych to z lampionem nie mam problemu. Wracam na szosy i nimi mam zamiar pociągnąć do mety.
Rammstein - Rosenrot Dojeżdżamy do Jordanowa, jest sporo czasu, organizatorzy też dopiero się rozpakowują, w bazie jedynie 2 znajome osoby..., zamieniamy kilka zdań i idziemy przygotować rowery do jutrzejszego wyjazdu. Dość sprawnie to idzie, zastanawiam się co teraz? Może mała przejażdżka po okolicy? Będziemy wiedzieli z czym jutro przyjdzie nam się zmierzyć... 30 minut to może nie jakoś specjalnie dużo, ale jedno jest dla nas oczywiste, lekko to jutro nie będzie :) Przy okazji zauważam, że zapomniałem pasa do pulsometru, ech... chyba za szybko się zbierałem w firmie...