Powrót nieco później, jest prawie 17 gdy ruszam :), Temperatura letnia 30 stopni :), leciusieński wiatr... chyba z południowego-wschodu. Praktycznie nieodczuwalny. Co można więc począć z takim popołudniem? Pakuję się w las... Pierwsze 6 km po szosach, dalej już lasek Makoszowcki, w Makoszowach kolejny odcinek leśny jadę lasami aż na Halembę.
Wsiadam na rower około 7:05, jest przyjemnie, prawie bezwietrznie, a raczej wiatr w plecy ;) z południowego-wschodu. Termometr za oknem pokazywał ponad 14 stopni, ubrałem więc tylko wiatrówkę powinno starczyć.
Wczoraj a okazji wizyty u ortopedy wymieniłem przewód hamulcowy w tylnym hamulcu, dzisiaj więc pierwszy jego test. Ten... niestety nie wypadł idealnie, trzeba poprawić to po powrocie... Niewiele brakuje do ideału, być może jeszcze gdzieś jest jakiś bąbelek.. powietrza. Hamulec działa, ale jest miękki...
Co do ortopedy, to była ostatnia wizyta :), leczenie niby zakończone, chociaż ból dalej mi towarzyszy, nie jest specjalnie wielki, pojawia się głównie przy skrętach w nadgarstku... będzie mi towarzyszył przez kolejne miesiące... a później będę mógł przepowiadać pogodę ;)
Na drogach spory ruch, chociaż Sajgonu spodziewam się w poniedziałek, gdy szkoły zaczną pracę. Będzie się działo na drogach, oj będzie... Po miesiącu wystartują uczelnie... studenci wyjadą na drogi...
Ruszam o 16:42, jest przyjemnie ciepło, 25 stopni i wieje w twarz ;), od samego początku myślę by pojechać lasem, coś nie mam ochoty na ciśnięcie, na gnanie. Zmęczenie daje dalej znać o sobie, mam też wrażenie, że próbuje mnie dorwać jakieś przeziębienie. Może się przed tym wybronię, a może nie. Czas pokaże. Na Granicy z Zabrzem pakuję się w lasek Makoszowski, wyjeżdżam na Makoszowach, kawałek asfaltem do Kończyc i ponownie wjeżdżam na szlak leśny. Tym razem prowadzący na Halembę i dalej przez dolinę Jamny do Panewnik.
Ruszam dopiero o 7:17, masakra, nie mogłem się pozbierać, wszystko trwało dzisiaj dłużej... Na zewnątrz chłodno, 10 stopni, ubieram tylko wiatrówkę, myślę, że starczy. Na drogach spory ruch... Rok szkolny tuż, tuż, wakacje w zasadzie za nami... Zastanawiałem się, czy nie pojechać lasem, zrezygnowałem jednak z tego pomysłu, szosą będę szybciej.
Wczoraj wracając rower zaliczył myjnię, w domu myślałem, że coś przy nim jeszcze porobię, że zdejmę chociaż bagażnik, ale czas niestety umknął. Jedyne co udało się przy nim zrobić, to zmiana łańcucha. Cóż, może dzisiaj? Na weekend zostawiam sobie wymianę przewodu hamulcowego.
Jutro za to będzie dzień odpoczynku od rowera, kolejna wizyta u ortopedy, prawdopodobnie ostatnia. Leczenie niby zakończone, skutki jednak będę odczuwał jeszcze z miesiąc, dwa... a pewnie do końca roku.
Do firmy dojeżdżam w takim sobie czasie, wspomagał mnie lekko wiatr... tyle, że to nie pomagało. W firmie na szczęście czeka na mnie gorący prysznic :)
Wyjeżdżam około 16:45...Pogoda taka sobie, wieje wiatr od północy, dość ciepło, 19 stopni, ale to strasznie zdradliwa temperatura. Mam wrażenie, że jest chłodniej. O ole na początku myślałem by pojechać lasem, to jakoś mi się to szybko odwidziało. Trasa więc bez przygód... Po szosach, bez wariacji... Czuję dalej ogromne zmęczenie... nogi kręcą, ale jakoś niemrawo...
Spałem jak zabity, ze snu wyrwał mnie budzik... gdyby nie on... szkoda gadać. ;) Wyjeżdżam około 7:10, lekko zawiewa od zachodu, na dokładkę widać spory ruch na drogach, kończą się wakacje. Na kolejne trzeba czekać 10 miesięcy... Jest dość chłodno, gdy ruszam licznik pokazuje 12 stopni, czuję zmęczenie, na dokładkę, na tyłku mam napis Giant odbity z siodełka... po ostatnich kilku dniach ;)... Pewnie przejdzie za chwilę, tyle, że to dopiero za chwilę. Do środy wydobrzeję... Jazda góralem jest wyczerpująca, to jednak nie pora na Szaraka. Muszę mu przywrócić amora...
Wczesna pobudka, zaglądam za okno, jest nieźle, jeszcze wieczorem meteo wieszczyło poranne opady. Jest sucho..., wiatr niestety wg plany z zachodu, będzie ciężko, bo 80% trasy mamy na zachód. Jemy śniadanie, pakujemy się i o ósmej jesteśmy już w blokach startowych. Ruszamy... Pierwsze 30 km wg planu na krechę przez Kielce na Piekoszów. O 15 chcemy być we Włoszczowie. Do przejechania około 70km, tyle, że pewnie gdzieś odbijamy. Jako, że Kielce jakiś czas temu odwiedziliśmy z Karoliną to dzisiaj tylko szybka fota na rynku. Przejazd przez miasto jak to zawsze masakra, sporo skrzyżowań, świateł. Wyjeżdżając z Kielc, pomyliliśmy kierunki, na szczęście dość szybko to sobie uświadomiliśmy. Zawracamy i już bez problemów kierujemy się na Piekoszów.
Za Małogoszczą w lesie przy drodze stała drewniana kapliczka, zatrzymujemy się, kilka fot i można jechać dalej. Wiele obiecujemy sobie po Kozłowie i Ludynii. W tej pierwszej miejscowości jest zabytkowy kościół. Tyle, że dzisiaj niedziela, a my standardowo trafiamy tam w trakcie mszy, więc o wejściu do środka nie ma mowy. W Ludynii za to nie było możliwości podjechania pod dwór, a drogi do zboru ariańskiego nie znaleźliśmy. Już po powrocie znalazłem informację jak dojechać do zboru, byliśmy tak blisko. Ale co ciekawsze to w Dworze w Ludynii było kręcone Przedwiośnie. Tym bardziej, żal, że nie udało się tam podjechać
Czas goni a droga jeszcze daleka, mamy do zaliczenia tylko jedną miejscowość przed Włoszczową, to Nieznanowice, gdzie wg mapy jest stary młyn, zabytkowe zabudowania gospodarcze oraz ruiny Pałacu. Gdy tam podjeżdżamy robimy jeszcze jedną krótką przerwę... Banan, Grzesiek, picie... dopiero wtedy zabieramy się za focenie ;)
Do Włoszczowy mamy jakieś 20-30 minut jazdy, głownie szosą przez las, zero atrakcji, w mieście podjeżdżamy pod kościół, standardowo kilka zdjęć i szukamy czegoś gdzie można coś zjeść. Tyle, że wszystko zamknięte, tubylcy twierdzą, że jedynie pizzeria o tej porze jest otwarta, ale... nie o to nam chodzi. Cóż... wybieramy jakąś cukiernię. Kolejna kawa, gorące ciastko z musem jabłkowym i lodami.
Spoglądamy na zegarki, pora udać się na stację Włoszczowa Północ, gdzie przed 16 Karolina ma pociąg do Tomaszowa. Jesteśmy nieco przed czasem, możemy odsapnąć, jeszcze chwilę porozmawiać i pożegnać się. Łezka w oku się zakręciła i pociąg odjechał.
Mój pociąg odjeżdża ze stacji Czarnca, jakieś 5 km dalej, na dojazd mam godzinę ;) Jadę na spokojnie, docieram na miejsce, sprawdzam jeszcze raz rozkład. Siadam na peronie i czekam. Dojeżdża pociąg. Tym razem to Regio ale takie świętokrzyskie. Wsiadam. W Środku klima, sporo ludzi, a maszynista gna jakby go diabeł gonił ;)
Po godzinie jestem w Katowicach, 30 minut później w domu... Czuję zmęczenie... ból, niektórych części ciała, ale nie żałuję tego wyjazdu. Jestem zadowolony, to były 3 intensywne dni. Być może jest to też ostatnia w tym roku wyprawa z sakwami. Dzięki Karolina za ten niesamowity wypad... bez Ciebie pewnie sam bym tam się nie wybrał :)
Wczesna pobudka, za oknem jest nieźle, tyle, że chłodno, zresztą noc też była nie za ciepła. Gorąca kawa stawia nas nieco na nogi, pyszna jajecznica z wiejskich jaj... jest genialna... Jest jeszcze trochę czasu by przygotować kanapki na drogę :) Ruszamy kilka minut po ósmej. Widzę, że coś mi świruje pulsometr, pokazuje jakieś bzdury... czemu? Nie mam pojęcia, rozłączam więc ten zewnętrzny, zostaje ten w zegarku... W efekcie ślad coś się rwie.
Pierwszy postój w Końskich, wczoraj nie mieliśmy czasu by zatrzymać się tu i tam.
W okolicach Huty Nowej, czuję, że strasznie mną buja... Spoglądam na tylne koło, niedobrze... Jest coś za mało powietrza... Stajemy przy kościele... 15 minut przymusowej przerwy. Wymieniam dętkę, na szukanie dziury szkoda czas, za wolno to schodzi. W razie czego mam jeszcze 2 w zapasie ;) Ruszamy dalej... Do Świętego Krzyża coraz bliżej.
Po powrocie już w domu sprawdziłem, że całość podjazdy ma około 6 km, średnie nachylenie 4,4%, najbardziej stromo jest pomiędzy 4, a 5 km gdzie norma to 9% a jest i miejsce z 14%... Ostatnie 2 km to jedynie 5% nachylenia... ale po potworze wcześniejszym czujemy to w nogach... Gdy stajemy na szczycie... nogi same się uginają...
Na miejscu w Górnie, szybka decyzja, jeszcze jedziemy do sklepu :) Jego poszukiwanie trochę zajęło, objechaliśmy całą miejscowość, ale napoje i coś na późną kolację kupione. Wracamy do hotelu, rowery grzeją się w kotłowni ;) a my w ciepłym pokoju... Dzień był intensywny... a jutro nieco mniej do przejechania, ale trzeba będzie się pośpieszyć około 16 jest pociąg powrotny we Włoszczowie.
Kilka dni temu patrząc na prognozy pogody, zgadaliśmy się z Karoliną na weekend, kierunek zmieniał się standardowo kilak razy, po głowach chodziły dolinki podkrakowskie, dokończenie wyprawy na jurę... tylko czasu mało. Mamy jedynie 2,5 dnia. Stanęło na wyjeździe do Końskich o których kilka razy myśleliśmy, już dawno, dawno temu... Główną zaletą tego miejsca jest nie tracenie zbyt wiele cennego czasu na dojazd... Piątek i tak będzie krótszy...
Mamy 30 minut na dojazd do Opoczna, możemy z grubsza określić trasę jaką będziemy się poruszać, na miejscu nie będziemy na to tracić czasu. Najważniejszy punkt dzisiejszego planu to dotrzeć na kwaterę w Baryczy (Agroturystyka Barycz 46). Adres podaję bo już na miejscu okazało się, że warunki są rewelacyjne :) Niejeden hotel wygląda gorzej.