If I were a rich man / Gdybym był bogaty - Piosenka z musicalu "Skrzypek na dachu" ("Fiddler on the Roof" 1971)
Poranek..., za oknem całkiem nieźle, drogi mokre, ale nie wygląda na to aby były zmrożone. Spoglądam na termometr jest na plusie. W końcu wychodzę i ruszam. Jako że wyjeżdżam nieco wcześniej to ruch stosunkowo niewielki..., przemieszczam się dość sprawnie, dopiero na Panewnickiej blokuje mnie autobus, którego ani specjalnie nie ma jak wyprzedzić, a jechać za nim też nie jest przyjemnością. Na szczęście na wysokości Kuźnickiej mogę jechać tak jak lubię, docieram do skrzyżowania w Kochłowicach, czekam na "okienko", naciskam na pedały i... czuję, że coś się urwało..., rower nie jedzie, a ja na środku skrzyżowania, szybka wysiadka, przerzucenie rowera przez barierki i... widzę, że z rowera zrobiła mi się hulajnoga. Oba ramiona korby są na dole..., rozkręcam na szybko lewe ramię, i widzę, że po zębatkach w zasadzie nie ma już śladu... Próbuję coś z tym zrobić..., ale 2-3 machnięcia korbą i efekt jest dokładnie taki sam.... Wysyłam wstępnie sms-a do firmy z informacją, co się stało i chyba nie dotrę do Gliwic..., spoglądam na zegarek... za wcześnie, wszystkie sklepy i serwisy rowerowe pozamykane... nic z tym w tej chwili nie zrobię... Pozostała wycieczka z buta do domu..., można było bawić się z autobusami, ale jakoś nie miałem na to chęci... Wybrałem nieco inną drogę przez Radoszowy, nie jest zbyt optymalna, za to po drodze mam okazję nieco dokładniej zbadać ten teren. Dość rzadko tutaj zaglądam, a chyba szkoda, po drodze odkryłem jaką dziwną omszałą mogiłę, ale zostawiam ją sobie na kiedyś, gdy będzie pewnie cieplej..., teraz mam jeden plan dotrzeć do domu i zastanowić się co dalej... Najbardziej optymalne byłoby kupno lewego ramienia, jednak szanse aby zrobić to dzisiaj są praktycznie zerowe. "Spacerując" z rowerem pod rękę, pogodziłem się z wydatkiem kilkuset zł na korbę. Zastanawiam się jeszcze nad Octalinkiem, jednak w domu mam i zapasowy suport, ten w rowerze to też nówka... W końcu docieram do domu. Szybko się przebieram i do rowerowych..., trafiam d pierwszego, niby dobrze zaopatrzony, jest właściciel, ale 2 min rozmowy i dowiaduję się, że gość się na tym nie zna i mam przyjść za 3 godziny jak będzie serwisant... Chyba och pop...o. Idę do sklepu kupić pudełko z korbą, a gość mi mówi, że on nie wie co ma w sklepie... Idę dalej na Jankego 32 do znajomego... i ma 2 korby które mnie interesują. Obie to 10 rzędówki i obie współpracują z 9-kami. Jedna to XT-k za trochę ponad 600zł i ta druga Deore M610 za ok 350zł. Biorę tą tańszą..., dla mnie waga nie ma tak wielkiego znaczenia, a zębatki i tak będą do wymiany max do polowy przyszłego roku. Może nie będzie generowała takich kosztów... Zastanawia mnie jeszcze jak będą się do niej miały zębatki z M660 które mam założone w starej korbie. Blat i średnia są w zasadzie nowe. Nie chce mi się tego sprawdzać, ale odnoszę wrażenie, że zmieniła się nieco konstrukcja zębatek, pomimo tego, że rozstaw śrub jest chyba taki sam... Kilkanaście min później jestem w domu..., wymiana korby zajmuje mi ok 15-20 min... Pozostaje jeszcze zabawa z przednią przerzutką..., bo w starej korbie zębatka miała 44 zęby a ta ma 42 zęby... Wymusiło to na mnie jeszcze wymianę linki, po obniżeniu przerzutki linka była za krótka, a poza tym była okazja na wyczyszczenie pancerzy. Wieczorem planowałem jazdę testową, ale... się nie udało, plany zostały zmienione..., może jutro?
Czuję zmęczenie, przemęczenie..., jest stosunkowo chłodno, drogi niby czarne, ale -2 to nie jest dobra temperatura... Boję się, że trafię na jakiś idiotów na letnich laćkach. Przy czym wyjechałem na tyle późno, że na szczęście ruch jest dość niewielki i z każdą chwilą coraz mniejszy... Denerwuje mnie jedynie niewielki fragment w Kochłowicach, nie lubię tego odcinka... chyba muszę się przestawić na alternatywę tuż obok tzw, czerwonym szlakiem, ale i tak pod koniec trafiam na DDR-a którego nie lubię, chociaż omijam samo centrum. Pewnie docelowo będę tędy jeździł, przynajmniej w sezonie zima 2013/2014... Do domu docieram o czasie, za to jutro szykuje mi się zupełnie nierowerowy dzień... Odrobię to w piątek...
Kolejny dzień do pracy, zaczynają mi się zlewać w całość, jedynie ten rower z rana... Pora się pozbierać i ruszyć do pracy, kolejny dzień z wcześniejszym wyjazdem..., jest w tym jakiś urok, może to polubię..., chociaż wiem, że działam na bateriach słonecznych. Spieszy mi się..., szybkie śniadanie i... wyjazd..., zaczyna powoli świtać, pustawe ulice..., mam sporo czasu..., ale nie mogę przegiąć, szosy to jedyna opcja... Dętki po wczorajszej przygodzie w Kochłowicach połatane..., remont na Panewnickiej mocno opóźnia, wszyscy zwalniają, dziwna pora na wymianę asfaltu..., z drugiej strony będzie okazja na koleje łatanie po zimie... Mijam Kochłwice, Wirek i trafiam na kolejne wykopki na granicy z Zabrzem..., wydawało mi się, że tutaj już nic więcej nie będzie siedziało, a okazało się, że powycinany został asfalt dookoła studzienek, a one zostały podniesione, wygląda na to, że szykuje się kolejna wylewka... sporo robotników, uwijają się, by zdążyć przed zimą. Jestem już w Gliwicach, kąpiel i do pracy.
Powrót znowu w ciemnościach, za to względnie ciepło... W Gliwicach zatrzymuje mnie przejazd w Sośnicy, dobre kilka min czekania na przejazd pociągu... W końcu ruszam dalej, drugi denerwujący epizod przy wyjeździe z ul Matejki na rondo w Zabrzu. gdzie jakiś kretyn trąbi na mnie i okazuje na chodzik.... Chyba go pogięło, moje miejsce jest na drodze..., a nie na chodniku... Pewnie wydaje mu się że tam jest DDR. Owszem jest ale nie tu... Jest kawałek dalej na ul. Wilibalda Winklera, którą i tak będę jechał ale nie po rowerówce... Zastanawiam się kto je projektuje i dla kogo? Te drogi mają po kilkaset metrów i prowadzą donikąd, nie ma na nie wjazdu i zjazdu..., a przynajmniej takiego aby nie trzeba było łamać tzw. przepisów... Nawet policja mnie olewa widząc jak jadę po szosie w ty miejscu... Reszta drogi, bez przygód, poza małym szczegółem, również związanym z DDR-em, tym razem w Kochłowicach..., ten fragment który uważam, że jest źle zaprojektowany i wykonany. Łapię tam 2 gumy..., nie wiem co leżało, ale wyciągam z jednej dętki jakieś 2cm zardzewiałego drutu..., w drugiej jest tylko dziura... 20 min później jadę dalej... w domu czeka mnie łatanie...
Wtorek..., budzę się wcześniej, tylko zastanawiam się czemu..., w końcu jednak sobie przypominam, że muszę być nieco wcześniej w Gliwicach..., zbieram się w ekspresowym tempie. Wychodzę i lecę szosami, dość czysto na drogach, przynajmniej na początku, za to łapią mnie wszystkie światła po drodze..., to chyba złośliwość rzeczy martwych. Najbardziej paskudny dzisiaj to fragment przez Zabrze, ale to nic dziwnego, bo trafiam tam tuż przed 8:00. Wiem, że wariactwo będzie trwało jakieś 20 min..., tyle, że w tym czasie powinienem już być w pracy. W firmie jestem delikatnie po czasie, ale nic złego się nie stało...
Weekend lekko się przeciągnął, na dokładkę o poranku zostałem przekonany do wyjazdu nierowerowego do pracy... Po pracy ponownie ląduję na Helence, chwila na rozmowy i w końcu ok 20:00 zbieram się i w drogę. Ponownie problem sprawia mi fragment za Rokitnicą, tam gdzie jest ciemno jak diabli...., ci piesi... masakra... chociaż jedne mały odblask...
Mijam centrum Zabrza i kieruję się powoli do Kończyc gdzie odbijam na Bielszowice i Wirek. Zaczyna padać śnieg..., jeszcze tego mi brakowało dzisiaj... Sypie coraz bardziej, na dokładkę wieje silny wiatr od wchodu..., chwilami nic nie widzę... Na szczęście to tylko chwilowe załamanie pogody. Już na podjeździe w kierunku Kochłowic, pogoda się poprawia, przestaje padać, a wiatr jakby zelżał.
Końcówka już bokami, przez Panewniki, Ligotę, Piotrowice i w końcu Ochojec..., mam dość idę spać...
Sobota – jest przed ósmą, z Darkiem jesteśmy już w bazie rajdu, WKS Wawel w Krakowie. Trochę niewyspani, trochę zmęczeni, próbujemy się chwile zdrzemnąć w ciepłym samochodzie. Po kilkunastu minutach przyszła jednak pora na opuszczenie ciepłego pomieszczenia miejsca i przygotowania rowerów do wyjazdu. Pogoda nie jest idealna, ale 8 stopni to i tak nieźle jak na późny listopad, prognozy wspominają coś o opadach w drugiej części dnia.
W bazie rajdu odbieramy numerki, zipy, chipy i… musimy zapamiętać dojazd do startu, trochę to bez sensu, szczególnie dla kogoś kto nie zna Krakowa. Wiadomo że musimy jechać jakieś 2-3 km na zachód óźniej skręcić w drogę obok Euro Cars Center czy czymś takim…, w tej chwili nas to jeszcze nie absorbuje. Musimy zająć się rowerami i mądrze się ubrać na dzisiaj. Przygotowania zajmują dobre 30-40 minut… w między czasie witamy się z kilkoma znajomymi.
W końcu musimy pojechać na start, trochę na czuja kierujemy się na zachód, szukając jakiejś giełdy ,czy czegoś takiego nie będzie widać… widzimy bikerów kierujących się gdzieś… i widzimy samochód organizatorów stojący jak to ktoś nazwał w „in middle of nothing”. Bardziej trafnie nie da się określić tego miejsca. Osobiście wolałbym abyśmy dostali chociaż namiastkę mapki (jak na Izerskiej Wyrypie), która wskazałaby to miejsca, a z drugiej strony to myślę, że można by wybrać jakieś bardziej charakterystyczne miejsce w Krakowie.
Dostajemy 3 mapy. Cześć „główną” obejmującą jakieś 60% obszaru, część północną i zachodnią obejmujące po ok 20% obszaru. Trzeba to dopasować do siebie i rozrysować plan. Każda mapa umieszczona jest w woreczku foliowym, ale papier na którym została wydrukowana również pozostawia wiele do życzenia. Chociaż to drobiazgi. (może poza szczegółem, gdy dla jednego z zawodników brakło mapy części północnej, ma być mu dostarczona w bazie przy Os-ie) Zgodnie z regulaminem pierwszym punktem jest obowiązkowa jedynka… , prawdę powiedziawszy gdyby nie to to można by było rozrysować trasę na wiele sposobów…, a tak liczba kombinacji jest mocno ograniczona. Rozrysowujemy plan tylko częściowo obejmujący pierwsze kilkanaście punktów do powrotu do Krakowa, później się zobaczy jak wyglądamy z czasem. Ruszamy poszukać obowiązkowego „1– Siedzernia P.249 – krzaki w miedzy”. Początkowo jedziemy na zachód kierując się na Mydlniki (przejeżdżamy może km od PK13 który, aż by się prosiło o zaliczenie… ech). Początkowo planujemy najazd na PK od strony Podzamcza, jednak, przejeżdżamy zjazd i decydujemy się na podjazd od strony Szczyglic. Wiele to nie zmieni, już przy kolejnym zjeździe zmiana planów jedziemy jeszcze kawałek i podjeżdżamy wzdłuż A4-ki, początkowo zastanawiam się nad sensem umieszczenia takiego punktu w takim miejscu w krzakach, ale… wystarczy spojrzeć za siebie… i już wiem o co chodziło organizatorom. Niesamowita panorama na lotnisko w Balicach…, widok zapiera dech, chociaż mgła ogranicza widoczność….ale miejsce jest niesamowite. Na podziwianie nie ma zbyt wiele czasu, trzeba się zarejestrować na PK i jechać na kolejny punkcik. Tym razem kierujemy się na północ…, przejeżdżamy przez całą długość Balic i kierujemy się na Burów, podjazd na tyle nas zajmuje, że przegapiamy skrzyżowanie na który mieliśmy skręcić…, musimy wrócić, dobrze, że to niedaleko. Wjeżdżamy w odpowiednią drogę i… szybko redukujemy przełożenia, dobre kilkunastoprocentowe nachylenie… Licznik pokazuje mi ok 18%... Jest co robić, ale jesteśmy rozgrzani, po wcześniejszym podjeździe na Burów. Prędkość spada do ok 6-7km/h. Dobrze, że to tylko kilkaset metrów… Przed Grzybowem skręcamy na ścieżkę i wjeżdżamy na znany nam czerwony szlak Orlich Gniazd, jak się później okaże nie będzie to jedyne miejsce gdzie będziemy podążać tym szlakiem. W każdym bądź razie może kilkaset metrów dalej zaliczamy punkt - „12 – Dolina Grzybowska” – drzewo obok rowu i spotykamy znajomych. Ponownie zamieniamy kilka zdać i wracamy, my postanawiamy zjechać wąwozem zgodnie z czerwonym szlakiem w kierunku Szczyglic. Nie zazdroszczę tym którzy chcieli podjeżdżać od tej strony, to musi się skończyć spacerem farmera z rowerem pod pachą. Przynajmniej w takich warunkach w jakich przyszło nam dzisiaj rywalizować. Jest mokro, a błoto przykrywają diabelsko śliskie liście. Nawet na zjeździe są chwile gdzie wolę zejść i poprowadzić przez rower… Łudzę się, że takich fragmentów nie będzie zbyt wiele dzisiaj…, jak się później okaże to były tylko mrzonki.
Ze Szczyglic jedziemy drogą 774 na południe, do Krysinowa, bardzo długi przelot, co nas nie dziwi tym bardziej, że na dzisiaj zaplanowane mamy 200km i tylko 16 punktów + odcinek specjalny na którym nie wiemy co będzie. Na Skrzyżowaniu w Kryspinowie odbijamy na wschód i szukamy kolejnego punktu – „2 – jaskinia Kryspinowska – w środku”. Widzimy jakieś skałki za zabudowaniami więc pewnie to gdzieś tam, słyszymy też jakiegoś zawodnika krzyczącego, że tutaj jest. Musimy tylko jakoś wyminąć zabudowania. Jaskinia dość mocno schowana…, na miejscu okazuje się, że jest zupełnie niepozorna z zewnątrz… po prostu 2 metrowej średnicy dziura w ziemi. Tylko gdzie ten lamion?
Z opisu wynika że w środku, Darek zagląda do środka ale nic nie widzi, sklepienie jest na tyle nisko, że nie decyduje się na dłuższą eksplorację. Szukamy jeszcze raz po okolicy i nie ma…., ponawiam rób1), wchodzę do środka i widzę, że głębiej niż ok 3 metry nie przejdę, na wprost jest jakieś zapadlisko a po lewej niewielka dziura…. Więc ktoś ukradł PK. Decydujemy się na tel. do organizatorów z pytaniem co z PK. Robimy zdjęcia i dojeżdżają kolejni bikerzy, w końcu najmniejsza z nas decyduje się na wejście przez ten niewielki otwór z prawej strony, punkt jest głęboko schowany, dobre kilkanaście metrów dalej niż myśleliśmy… Organizatorzy poszaleli, ale… pozytywnie, już wiemy, że w takich miejscach będzie trzeba dogłębnie zaliczać kolejne tunele, tym bardziej, że na mapie zaznaczone jest jeszcze kilka jaskiń porozrzucane gdzieś po jurze. Pora jednak ruszyć dalej, tym razem na zachód, większość szosami, przez Cholerzyn i Mników do doliny Mnikowskiej by zaliczyć – „2 – jaskinia na Łopiankach – w środku”. Tym razem jest szeroko, wielkie wejście… i przestrony korytarz… Wchodzimy do środka oboje, kilka metrów do przejścia i jest lampion. Kolejna rejestracja i możemy wracać. Zaczynają mi się podobać jaskinie…, czasami niepozorne, a czasami wielkie…. Zawsze jednak robią wrażenie, chyba nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest tego, aż tyle w okolicy. Może uda się zorganizować jakąś wycieczkę po tych jaskiniach w przyszłym roku, byłoby to ciekawe doświadczenie :).
Spoglądamy na mapę, teraz czeka nas odcinek specjalny w okolicach Nawojowej Góry, droga Przez Baczyn, przejeżdżamy od A4-ka i skręcamy na drogę w kierunku „Bazy wysuniętej”, dawno nie jechałem to tak zniszczonym asfalcie, tu już nie było mowy o tym aby omijać dziury, tutaj człowiek modlił się o to aby zaliczać tylko te mniejsze… Dobre 2 km czegoś takiego i w końcu lądujemy w „BW-x – Dom Weselny ul Nawojowa 67” gdzie można się posilić (drożdżówki), czy napić się ciepłej herbaty, obsługa to jakaś młodzież zdradzająca objawy Alzheimera, kilka razy nas się pytali o numery, o to czy to my wychodziliśmy przed chwilą…, massssaakra…
Dostajemy kolejną mapę – OS-a – jest zaznaczone na miej sześć punktów które muszą być zaliczone w kolejności – od 1-6. Nie cieszy to specjalnie, a z drugiej strony obszar jest na tyle niewielki, że nie powinno mieć to większego znaczenia. Zbieramy się i zjeżdżamy księżycową drogą (tą usianą kraterami) i wjeżdżamy w jedną z przecinek, aby skrócić sobie drogę, do punktu „1 – zejście jarów”, tylko kto zwraca uwagę na jakieś poziome niebieskie kreseczki… ma mapie i w efekcie krótki odcinek łączący bazę z tym punktem pokonujemy dobre kilkanaście minut, a można by było nadłożyć może kilometr kraterami, ale jednak byłoby szybciej. Pod koniec wbijamy się nie w tą przecinkę i zamiast w dół pakujemy się na jakąś górkę… bez możliwości podjazdu…Widzimy, że kierunek coś się nie zgadza, wiec decyzja, albo wracamy ścieżką, albo przebijamy się na azymut…, w końcu zejście jarów musi być w dole..., więc jeżeli zejdziemy kierując się na południowy zachód to powinniśmy trafić na lampion.
Tak też się dzieje, zejście paskudne, ale lampion widoczny…, punkt zaliczony. Teraz trzeba się przebić na południowy wschód do kolejnego punktu – „2 – szczycik obok strumienia”. Nazwa niebyt zachęcająca, po raz kolejny lądujemy też na czerwonym szlaku jurajskim :), po raz n-ty dzisiaj nie ma mowy chwilami o jeździe, targanie rowerów jest męczące. W końcu docieramy do jakiegoś szuterka i kierujemy się na południe, przejeżdżamy pod A4-ka(po raz kolejny), znajdujemy właściwe przecinki. Widzimy majaczące sylwetki piechurów mających na swoim OS-ie ten sam punkt… z odnalezieniem
lampionu nie ma problemu. Zaliczony. Kierujemy się na trójeczkę – „3 – resztki ambony”, przejazd przez Baczyn i lądujemy w dolinie Sanki, kawałek dalej podjazd w terenie, znowu liście, błoto, ale o ile podjazd jeszcze może być i punkt zdobyty (chociaż nazwanie tych kilku patyków amboną), to na zjeździe zaliczam glebę… jest niebezpiecznie, jednak chyba lepiej będzie przynajmniej kawałek zejść. Oględziny rowera i już wiem, że przedni błotnik jest ze mną dzisiaj po raz ostatni, nie wiem czy dojedzie do końca dzisiejszej trasy… Chwila na jakieś poskładanie go do kupy… i możemy ruszać
dalej na „4 - źródełko”, nie brzmi to zachęcająco po tym co do tej pory mieliśmy na OS-ie (coraz bardziej przypomina mi on OS z Rudawskiej wyrypy gdzie 13 km to brnięcie w błocie po kostki, wtedy zajęło nam to 3 godziny). Jednak tym razem zaskoczenie, dojazd do 4-ki prawie w całości po asfalcie, dopiero końcówka to dość szeroka ścieżka leśna, rejestrujemy się na nim i do zaliczenia pozostały nam już tylko dwa punkty OS-u. „5 – paśnik” – Po raz kolejny czeka nas długi szuter, później asfalt i w końcu wjazd w teren, tym razem banalny punkt, możemy jechać na „6 – skrzyżowanie drogi i strumienia”. Od chwili opuszczenia „Bazy wysuniętej” minęły ponad dwie i pół godziny. Nie spodziewałem się, że to nam tyle zajmie, cieszy, że robimy go w dzień, nie wyobrażam sobie błądzenia po terenie w nocy…., nie zazdroszczę komuś jeżeli zostawił sobie OS-a na koniec…Czujemy zmęczenie… ale szósteczka jest nieopodal, początek to szuterek, a od koniec mamy w warianty, albo dalej szuterek, albo przecinka równoległa do niego. Dzisiaj mamy już obydwaj dość terenu…, podejść, błota…, wybieramy ten pierwszy wariant, szybko docieramy w pobliże PK, rejestrujemy się i… zawracamy do „Bazy Wysuniętej” w Nawojowej Górze. Staramy się wybrać najmniej hardcorowy podjazd i … chyba się udaje, paskudne nachylenie jest na krótkim odcinku. Wkrótce osiągamy bazę i możemy zjeść mało pożywną zupę pomidorową z ryżem i napić się herbary… Niewiele do daje, pomimo tego, że jest to ciepłe to nie pomaga. W sumie w bazie spędzamy dobre 30 minut korygując planowaną trasę, skracamy ją dość mocno. Ignorujemy wszystkie punkty będące na zachodniej i północnej mapie. Postanawiamy wracać do Krakowa zaliczając jeszcze lika PK po drodze. Zaczynamy od „6 - moczydła kępa drzew / krzyż”. Przez Pisary i Siedlec dojeżdżamy do Radwanowic, gdzie szukamy drogi na Moczydła i dalej na Brzezinkę. Za pierwszym razem wjeżdżamy w zamkniętą drogę. Zbyt wcześnie, ale trafiamy na tubylca, chwila rozmowy i wskazuje nam drogę, mówiąc ze stąd nie ma wyjazdu, że to jedna z tych wsi gdzie diabeł mówi dobranoc… W między czasie Darek pyta się o pobliski pomnik i most kolejowy. Mina „mieszkańca” bezcenna, zdziwił się, że coś takiego jest w okolicy, w końcu on nie pamięta, żeby kiedykolwiek była tu linia kolejowa…, więc i mostu nie powinno być, ale… to może byś stary nieużywany wiadukt… W końcu żegnamy się i ruszamy dalej, droga początkowo asfaltowa, zmienia się w polną, pojawiają się kamienie, koleiny, błoto, dojeżdżamy do skrzyżowania ścieżek, czytam opis punktu i się śmiejemy, już widzimy jak nazajutrz tubylcy krążą po okolicy szukając wiaduktu kolejowego…. :), jakimś cudem Darek przeczytał opis 5-ki, a nie 6-ki ;P. Podjeżdża ktoś autem terenowym, pewnie właściciel pola, chwila rozmowy, pytamy się o krzyż, mówi że kiedyś była tam droga, ale została zaorana. Na mapie nie ma jednak drogi, od początku było wiadome, że czeka nas marsz na azymut przez pole – ok 250m.. Ruszam, przechodzę może 5-6 metrów i… jest lampion. Uuuu to chyba pomyłka organizatorów… krzaki co prawda są, ale krzyża nie ma, bo jest głęboko w polu. Niby dla nas dobrze, ale jeżeli ktoś szedł/jechał z drugiej strony to może mieć poważny problem ze znalezieniem tego miejsca. Za to należy się duży minus organizacyjny. Ciekawi mnie ile osób mogło na nim utknąć… Pod warunkiem, że faktycznie zaliczało go z drugiej strony od Doliny Będkowskiej. Zarejestrowani i szczęśliwi, że nie musieliśmy się przedzierać przez zaorane pole kierujemy się na Moczydła i asfalt w Brzezince. Znowu jest nieźle, znowu da się normalnie jechać, Kierujemy się na Kobylany i dalej Karniowice, w których mieliśmy skręcić na Bolechowice, jednak zmęczenie dało o sobie znać i skręciliśmy na południe, w zasadzie po kilkuset metrach zdaję sobie sprawę, z pomyłki, ale Darek pędzi z górki…, nie mam ochoty go zawracać, olejemy 9-kę i tyle, wiele to już nam nie zmieni, a przynajmniej szybciej będziemy na mecie w cieple… Lądujemy w Zielonej Małej i jedziemy na Brzezie by zaliczyć jeszcze 11-kę którą mamy po drodze. Tym razem prosta nawigacja, chociaż końcówka również pod górkę. Na podjeździe spotykamy zawodników na trasie „Adventure 180” – muszę przyznać, że dopiero oni są „zboczeni” w sumie mają ok 140 km na rowerze, maraton z buta i kilkanaście km kajakiem. Na trasie są od 22:00 w piątek… Na całość mają 40 godzin…, szacun. Odnajdujemy nasz punkt „11- Brzezie Szlacheckie – krzaki za kapliczką” na lampionie piękny numerek 69 :). Rejestrujemy się i w drogę, do trzynastki w okolicach Bronowic. Wracamy do asfaltu i kierujemy się na Rząskę, Mydlniki by odbić na Bronowice i zaczynamy poszukiwania „13 – Kraków – Fort 41a – w środku”. Mapa w tym miejscu jest mało czytelna, zbyt dużo informacji, zresztą to nie jedyne takie miejsce dzisiaj. Tak po prawdzie to przydały my się rozświetlenia punktów, przy czymś takim. W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania 3 przecinek, sprawdzamy pierwszą, kończy się zbyt szybko…, wracamy, sprawdzamy druga i dojeżdżamy na szczyt wzniesienia…, chwilę później jesteśmy na szczycie betonowej budowli, to chyba to, teraz trzeba jakoś zejść i poszperać w środku. Fort okazuje się niesamowicie rozległy, wielkie przestronne pomieszczenia i korytarze robią wrażenie. Depczemy za to przez cały czas po stertach potłuczonych butelek, szkoda, że to miejsce nie zostało w jakiś sposób zagospodarowane, myślę, że mogło by się stać jedną z atrakcji Krakowa, tym bardziej, że rozciąga się stąd piękny widok na Kraków. Odnajdujemy lampion, rejestracja i wychodzimy… Przed wyjściem Darek słyszy jakiś dziwny dźwięk, zatrzymujemy się, słychać delikatne ssssss… wąż? Nie…, na tej ilości szkła nie ciężko złapać panę… ;), ale pierwszy raz zdarzyło mi się to podczas prowadzenia roweru . Kawałek dalej gdy wyszliśmy już na ścieżkę wymieniam dętkę. Przed nami jeszcze przynajmniej kilkanaście km. Ubłocone koło jakoś nie pomaga podczas wymiany, trochę czasu schodzi, a już na asfalcie czuję bicie na tylnym kole, na bank opona źle siedzi. Tyle, że teraz już tego nie będę poprawiał, nie dzisiaj.
Wracamy do Mydlnik i odbijamy na Bielany, długi naprawdę długi podjazd…, szkoda że jest tak ciemno, z mapy wynika, że miniemy kolejny Fort - 38 Skała, a szkoda, bo wygląda przynajmniej na mapie na wielki. Tyle, że w tej ciemnicy widzimy max 30-40 metrów przed sobą… Zastanawiamy się nad miejcem wjazdu w kierunku naszego punktu „16 – Kraków – Lasek Wolski – dołek”, początkowo chcemy zrobić to od strony Bielan, jednak zjechać tylko po to aby za chwilę podjeżdżać pod Klasztor Kamedułów wydaje się niezbyt trafionym pomysłem, zostają jeszcze dwie alternatywne ścieżki, pierwsza to zielony szlak pieszy, na którym trzeba będzie odbić w przecinkę łączącą go z niebieskim szlakiem pieszym, albo nieco dalej za Gumańczym Dołem przez stadninę, powinniśmy dotrzeć w okolicę Srebrnej Góry gdzie trzeba będzie poszukać naszego punktu, jako jedynego posiadającego rozświetlenie. Dobrze, że jest bo na mapie jest tak nawalone iż nic nie widać, szlaki o oznaczenia nakładają się na siebie zasłaniając to co jest istotne dla nas. Początkowo jedziemy więc czarnym szlakiem który wyprowadza nas w okolice ogrodzenia klasztoru, z rozświetlenia wynika, że powinniśmy jechać jednak innym szlakiem, prawdopodobnie niebieskim (oczywiście na rozświetleniu nie ma oznaczeń szlaków), który powinien nas poprowadzić nieco bardziej z północnej strony „jaru?”. Na szczęście jest to stosunkowo nieduży teren więc zawrócenie i ponowny najazd to nie problem, jedziemy dalej, prowadzą w sumie 3 szlaki, żółty który szybko odbija na północ, a dalej lecą 2 pozostałe, czyli niebieski i czerwony. Dojeżdżamy do rozwidlenia czerwonego i niebieskiego. Ten pierwszy prowadzi na wschód, a niebieski to ten którym prawdopodobnie odbija na południowy wschód i tym idziemy. Lampion powinien być gdzieś niedaleko…. Trafiamy, jest nawet dołek. ;P Analiza mapy i najlepszym wariantem będzie zawrócenie na czarny szlak i zjazd do szosy 780. Zjazd to zbyt dużo powiedziane, robi się cholernie stromo, masa błota, liści i śliskich kamieni/skałek. W którymś momencie czuję jak rower tańczy na tym czymś, hamowanie niewiele daje. Cudem udaje mi się zatrzymać na jakimś krótkim wypłaszczeniu. Psycha nie pozwala mi na kontynuację jazdy, krzyczę tylko do Darka aby uważał, bo jest niebezpiecznie. Sprowadzamy rowery…
Szosa…, chwila na odreagowanie i ruszamy, jest nawet ścieżka rowerowa wzdłuż, korzystamy z niej, kilka km dalej wołam do Darka, zauważam po prawej stację Orlenu to… obietnica uzupełnienia elektrolitów, cukru… itp… Decyzja… Hot-Dogi :) największe jakie są…, jakiś energetyk, kola….
Szybko odzyskujemy wigor, siły… rodzi się refleksja, czemu nie zajechaliśmy na stację tuż po OS-ie? Ech… Kończymy bułę z parówą i jedziemy nieopodal do „15 – jaskinia jasna – w środku”.
Jaskinia a w zasadzie dwie jaskinie są ukryte za drzewami… Ale mapa w tym miejscu wyraźnie wskazuje, że gdzie powinny być skręcamy i jest :), szybko rejestrujemy się przy lampionie i pozostał nam ostatni punkt do zaliczenia w centrum Krakowa – „14 – Kraków - Stare miasto – parkomat P244 Plac Św. Ducha”.
Jedziemy przez całą długość starego miasta, nie spieszy nam się, jest pięknie…, ten klimat, Ci ludzie, porównać mogę to jedynie chyba z Wrocławiem… Stajemy na chwilę na rynku i szybko zaczepia nas jakiś student, który też miałby ochotę na przygodę :), wymieniamy kila zdań i lecimy szukać placu Św. Ducha… Powinien być wysunięty na północ od rynku. Specjalnie długi nie błądzimy, już po kilku minutach odnajdujemy plac i parkomat, za to miny taksówkarzy gdy płacimy w parkomacie, aby mieć bilety… bezcenne :). Jestem ciekaw co sobie myśleli…, pewnie nie my pierwsi i nie ostatni byliśmy w tym miejscu.
W dość dobrych nastrojach kierujemy się na północny-zachód do bazy, do WKS Wawel. Znowu trochę odzywa się zbyt duża skala miasta… niewiele na niej widać, jednak trafiamy prawie bezbłędnie na miejsce, prawie bo na samym końcu próbujemy podjechać od drugiej strony i natykamy się na zasieki :). Dojeżdżamy na stadion i do budynku, jest meta…, oddajemy chipy i zastanawiamy się co dalej? Idę do kibelka i…. czuję swojskie klimaty jak w pociągach Regio… można kierować się po zapachu. Warunki pozostawiają tutaj sporo do życzenia, chociaż na Transjurze (meta była w tym samym miejsu) nie zauważyłem takiego problemu, może dlatego, że peleton mocno się rozciągnął i nie było zatorów. Ośrodek najlepsze lata ma już dawno za sobą…, ale można by pomyśleć o tym, że przy takiej ilości ludzi będzie potrzebne więcej prysznicy i kibelków…? Decydujemy się na powrót na Śląsk, pakujemy rowery na samochód i drogę… 80 minut później już w Zabrzu… Możemy w końcu przemyśleć ten występ… tą jazdę… Zabił nas OS… Na kolejnym musimy inaczej zaplanować przejazd, nawet dokładając 100% dystansu, to przy 1:12500 to nie ma wielkiego znaczenia. Przypuszczam, że zwycięzca dokładnie tak zrobił… Z chęcią poznałbym jego relację… i trasę zaliczenia os-a.
Na zewnątrz ciemno, ale wyjeżdżam, cóż zrobić, czeka mnie za to nieco krótsza "wycieczka" rowerowa, dzisiaj do Zabrza..., a jutro skoro świt wyjazd do Krakowa na FunexOrient. Jako że pogoda nieszczególnie ostatnio rozpieszczała - padało to odpuszczam całkowicie teren, chociaż ta leśna...... Nie nie będę jednak przeginał, pociągnę nieco dłuższym wariantem, ale za to bardziej suchym, chciałem napisać przewidywalnym, ale to chyba byłaby przesada jeżeli 50% to dość ruchliwe szosy... na których już widziałem cuda... O ile przy oświetleniu latarni jedzie się dość przyjemnie i zupełnie nie przeszkadza przedwczesna noc. To problem pojawia się na końcowym odcinku do Rokitnicy gdzie zarówno szosa jak i rowerówka jest zupełnie ciemna. Na dokładkę trafiają się na niej zupełnie nieoświetleni biegacze, piesi... Chociaż mały odblask..., muszę jechać wolniej, muszę uważać. Na szczęście to tylko 2 może 3 km. Od Rokitnicy jest znowu jasno :), tylko ten podjazd... :)
Po wczorajszym myciu i serwisie rowerka..., usunięciu okablowania do starego licznika Sigmy 1609 i montażu nowego licznika Sigma 1609STS dzisiaj test tego rozwiązania. Pamiętając wady Cyclomastera na dzień dobry zacząłem testy Sigmy i widzę, że jest nieźle, żadnych zakłóceń od komórki..., po prostu działa. Dzisiaj z rana test w rzeczywistych warunkach..., na drogach. Zastanawiało mnie czy nie będzie jakiś przekłamań np pod liniami wysokiego napięcia, przy stacjach bazowych GSM itp... O dziwo wygląda na to że jest nieczuła na takie numery. Świetnie się spisała, a ja pozbyłem się kabli... Sigma coś sp...a z nową generacją liczników... coś jest nie tak z podstawkami i kablami... oryginalny kabelek z Sigmy 1609 potrzebował ponad roku aby się przetrzeć z mojej winy gdy zwisał nad oponą... Nic go nie ruszało, te nowe lecą w ciągu 2-3 miesięcy. To jakieś nieporozumienie. Przy czym chyba i tak kupię jeszcze podstawkę do starego licznika..., pod warunkiem, że znajdę oryginał. Może być używany...
A dzisiejsza trasa po szosach, w nocy widać, że lało, sporo kałuż, błota. Do lasu nie wjeżdżałem poza kilkoma drobnymi epizodami po to aby ominąć korki, czy nie nadkładać niepotrzebnie drogi. W końcu jutro czeka mnie wyjazd do Krakowa na jeden z ostatnich RNO w tym roku: Funex Orient
Zbieram się ok 17:00, jestem na zewnątrz, wystrojony w dodatkowe odblaski po tym jak qmpela z pracy zwróciła mi uwagę, że jestem mało widoczny na drodze... co z tego, że na rami pozawieszane są odblaski, skoro plecak jest ciemny i na nim jest niewiele świecidełek. Dostałem kilka dodatkowych opasek, już zawieszone. Muszę przeszukać graty w domu powinna być tam jeszcze jedna lampka tylna, na ramę już jej chyba nie zamontuję bo urwał się uchwyt, ale... do plecaka powinno dać się ją przyczepić... szukam jakiegoś rozwiązania, do kamizelek odblaskowych jakoś nie mogę się przekonać bo i tak lądują pod plecakiem więc z tyłu niewiele widać...
Stara Sigma 1609 dalej szaleje... to na 90% problem z okablowaniem, myślę, że kabelek gdzieś się złamał, na kablu nic nie widać, mogę się jedynie domyślać, że pewnie stało się to gdzieś przy podstawce... Na tą chwilę problem rozwiązałem kupując liczniki Sigma 1609STS bezprzewodowy. kabla nie będzie. Dzisiaj dotarł, ale zamontuję go dopiero w domu jak wrócę i... wyczyszczę rower.