Wyjeżdżam dość późno, jest po 17... niby ma być wiatr w plecy, ale mam wrażenie, że coś nie pomaga, mało tego, przede mną ciemna chmura... podążająca na wschód... gonię ją... liczę jednak na to, że nie dogonię... niedawno z niej w Gliwicach padało...
Staram się naciskać mocniej na pedały... by być jak najszybciej w domu... W końcu wyjechałem dość późno... Mijam Bielszowice, Kochłowce, jestem w Panewnikach, standardowo odbijam na Bałtycką i dalej przed Medyków, Śląską... jestem w parku Zadole, wycięte krzaki wzdłuż stawów zwracają moją uwagę i... rozpraszają od samej drogi...
a tutaj jest kilka muld, korzeni które wypchnęły asfalt... sekunda wystarczyła i czuję, że lecę, za chwilę ból... widzę krew... zdejmuję kask, okulary, podchodzi do mnie jakiś przechodzień, pyta się czy wszystko w porządku, dzwoni po pogotowie...
Najważniejsze, że rower cały... a ja, jeszcze nie wiem... widzę kapiącą krew, czuję obtarcia, bolą kolana... jakiś dziwny był ten upadek, przeleciałem przez kierownicę, uderzyłem twarzą... i kolanami... kask ochronił mi łeb... okulary oczy, ale rozcięły mi łuk brwiowy... stąd krew...
Przyjeżdża karetka, chwila oględzin, rozmowy, nie zgadzam się na wiezienie mnie do szpitala bez rowera... chyba ich... nieważne... Opatrują mnie wstępnie, ale muszę i tak zgłosić się w szpitalu... łuk brwiowy musi być szyty...
Mija dobre kilkanaście minut, w końcu wsiadam na rower, do domu 2 km... jadę powoli. Dojeżdżam do domu, szybki prysznic... i do szpitala...
Tam... tomografia, neurolog, szycie... w końcu dostaję papiery, nie wygląda to dobrze, ale też nie wygląda to źle, do wesela się zagoi... Na twarzy już widać krwiaka, pierwsze kolorki... Szkoda gadać...
Pamiętam IWW sprzed roku... rano chłodno później upał, wieczorem znowu chłodno... Wtedy zniszczyła nas właśnie temperatura, jak będzie w tym roku? Zobaczymy, prognozy nie są łaskawe, wszystko wskazuje na to że będzie padać. Po przyjeździe w bazie spotykamy całkiem sporą grupę znajomych. Dość długo rozmawiamy w między czasie przygotowując rowery, w końcu jednak kładziemy się spać... Gdzieś koło 1:00 w nocy budzą nas piesi z trasy 100km... na przepadku... jednak dzisiaj nic nie jest mi w stanie przerwać na długo snu.
Pod koniec odprawy dostajemy "mapki" z zaznaczonym jednym punktem :), miejscem gdzie dostaniemy te właściwe... Gdy wybija godzina startu..., jakoś nikt nie kwapi się do wyjazdu, w końcu jedyny odważny Bartek rusza, reszta jedzie za nim kierunek
PK 8 - Strumień Kierunek Pisarzowice, początkowo szosami, później jednak zaczyna się walka z terenem, lekko nie ma... czuję jak rower mi pływa na brei po której jadę... ech... tle, że sam punkt dość banalny, podbijamy karty i ruszamy dalej na
PK 3 - Centrum Kultury i Sportu (Bufet) Przepychamy rowery przez rozlewiska, koleiny, błocko, miejscami ciężko jest przejść nie mówiąc o jeździe, w końcu jednak docieramy do asfaltu...jaka ulga, Darek zaczyna pędzić, w kierunku Nowogrodźca... zanim go doganiam, jest już za późno, mieliśmy zaliczyć jeszcze 2 PK 7-kę i 10-kę... ale za to będzie okazja się posilić. Jesteśmy dzisiaj pierwsi na bufecie... co nie oznacza oczywiście nic, poza tym, że wybór jest większy :) Pochylamy się nad mapami, zaliczymy PK4 a później zaległe PK 7 i 10, Ruszamy.
PK 10 - Rów (2m od drogi) Punkt w sumie niedaleko, na dokładkę prowadzi do niego dość szeroki szuter, dość szybko odnajdujemy punkt docelowy.
PK 12 - Skraj polany (budowa) Kierujemy się na Mściszów, przejeżdżamy przez drogę i wjeżdżamy znowu w teren, jedziemy wąskimi ścieżkami, gdzie tuż obok jest nowo powstająca szeroka droga... szutrowa... ech... Punkt zaliczony, jednak przy zjeździe trafiamy na dość grząski podkład pod nowo powstającą drogę, rowery stają dęba, na kołach po kilkanaście kg szlamu, błota, czy innego paskudztwa.
PK 21 - Dołek (10m od ścieżki) Ruszamy na kolejny punkt, spory fragment po terenie, jest coraz gorzej..., jadę coraz wolniej... jest lampion,
PK 20 - Skraj lasu Wyjazd z poprzedniego Punktu niszczy mnie do końca... Przy asfalcie staję i namawiam Darka by jechał dalej sam, ja... nie dam rady, zjeżdżam do bazy, do najbliższej apteki po cokolwiek.... Chwila rozmowy i... Darek rezygnuje z kontynuacji jazdy, odholuje mnie na metę, jedziemy jednak przez PK 20 i PK14 bo są po drodze. 20ka -okazuje się banalna... za nią docieramy do szerszego szutru i jedziemy na
PK 14 - Dołek (10m od drogi) Gdy jadę po równym jest nieźle... tyle, że nie mogę liczyć na to, że przez kolejne 100km będzie podobnie, nie chce ryzykować... Sam punkt równie banalny... aż śmieszne... Kierujemy się na metę do Lubania
Szpital... W Zabrzu trafiam do szpitala, po 90 minutach łaskawie wykonano mi zdjęcie i okazało się, że to Zwichnięcie stawu barkowo-obojczykowego I stopnia. Na szczęście obędzie się bez gipsu, jedynie temblak...przez jakiś czas, skierowanie do ortopedy. Wieczór za to mija w dość miłej atmosferze przy środkach uśmierzających ból :)
Poranek znowu nijaki, tyle, że nie pada, za to wieje paskudny zachodni wiatr, ciśnienie poleciało na łeb na szyję, zwleczenie się z łóżka stanowi nie lada wyczyn.
Szukam liczników, nie ma. Kombinuję gdzie są i gdzie je ostatnio widziałem..., wygląda na to, że wrzuciłem je do prania razem z bluzą..., teraz powinny dosychać na suszarce... Faktycznie tam są..., sprawdzam działają.., przeżyły 86 minut prania, wirowania, płukania w temperaturze do 60 stopni :)
Co ciekawe i ile Ciclomaster zachował wszystkie parametry w formie niezmienionej to... Sigma 1609 doliczyła ok 3km trasy, jakieś 20 minut jazdy :) i wyliczyła średnią kadencję w okolicach 57 :) Pranie pozbawiło też sigmę resztek srebrnej farby :)
Wychodzę późno, jest ok 7:25, ale nie chcę jechać po szosach, wbijam się w las, wmordęwiatr i tutaj daje się we znaki. Trochę błota i kałuż spowalnia mój przejazd, na dokładkę w przy wyjeździe w Starej Kuźni zaliczam glebę gdy przednie koło wpada w jakiś błotny uskok zalany wodą..., ląduję na boku w głębokim błocie... Chwilę później zbieram się i jadę dalej. Dobrze, że już bez przygód. w firmie i taj jestem wyjątkowo późno. Ciekawe jaki będzie powrót...
Prognozy takie że... się wszystkiego odechciewa....
Sobota również pracowita, więc cóż można robić w niedzielę? Jedziemy na Rodzinny rajd do Bytomia. Standardowo mamy bardzo mało czasu, lecimy po szosach..., na miejscu jesteśmy może minutę, może 2 przed czasem, na szczęście organizatorzy mają lekki poślizg. Dzięki temu udaje się zamienić kilka słów ze znajomymi jeszcze przed startem.
Trasa może nie zabija, prawdę powiedziawszy, jeżeli miało to być to rodzinne, to widziałbym raczej jakieś leśne dukty, ścieżki, w końcu w Bytomiu trochę tego jest..., wyszła za to całkiem przyzwoita trasa nadplanowej masy krytycznej. W sumie fajnie zorganizowana, kilka drobiazgów zaskoczyło, począwszy od kurtyn wodnych, przez towarzyszącą nam policyjną obstawę, czy podążający za nami wóz z wodą pitną :) Miłym akcentem był poczęstunek pod M1 w Bytomiu i ta grochówka na mecie....
Wcześniej Darek o tym pisał, ale zaskoczyła kolonia Zgorzelec, Bobrek, Karb. Wszystkich szkoda, ze względu na zabudowę, ale cóż polityka miasta jest jaka jest, nie można mieć wszystkiego, a na bobrek strach się zapuszczać nawet w dzień
Po powrocie na Helenkę, jeszcze chwilę zostaję w tej pieknej dzielnicy Zabrza, jednak mój czas się kończy, musze lecieć do Katowic, muszę się przgotować, w końcu to pierwszy dzień pracy po urlopie...
Niedziela…, czwarta rano…, wcześnie, bardzo wcześnie. Trzeba wstać, pozbierać się, za 2 godziny odchodzi mój pociąg, pociąg do Piotrkowa Trybunalskiego. Zbieram się niespiesznie, jednak czas płynie nieubłaganie, wskazówki zegara na ścianie nie chcą się zatrzymać, pędzą gdzieś coraz szybciej… Jest już po piątej…, pora wyjść, wyjechać… w końcu to Rowerowa wycieczka, w ostatniej chwili zmieniam opony na bardziej terenowe… Do dworca PKP docieram 20 min. przed czasem odjazdu i… pierwszy dylemat który to mój pociąg? Po numerach ustalam, że to ten który jedzie do Gdyni :). Jest podstawiany, jednak żadnego konduktora, nikogo… szukam mojego wagonu, to ten…. nieopisany :), ale jest miejsce na rower :), ech…, żeby tak wszystkie pociągi wyglądały a nie tylko te z TLK.
6:10 – godzina odjazdu…, mam ponad 2 godziny na czytanie, jednak nie mogę się skupić na książce, jestem niedospany, ale zasnąć też nie mogę…, przyglądam się mijanym krajobrazom, moją uwagę zwraca wyświetlacz LED, umieszczony nad drzwiami, pokazuje prędkość pociągu, mijane stacje i… temperaturę…, -8, -9, -10, -11… oj…. Na szczęście od Częstochowy temperatura szybko rośnie, -10, -9, -8, -7, -6, ciepło ;P
Rozdział I
Wysiadam na stacji w Piotrkowie Trybunalskim, mam 2 godziny do spotkania, ale ok. 26km do przejechania, po nieznanym mi terenie…, nie wiem czego się spodziewać, ile mi to czasy zajmie. Główne dlatego odpuszczam zwiedzanie miasta, chociaż wiem, że jest co oglądać, co zobaczyć… Obiecuję sobie, że jak będę wracał to wtedy zatrzymam się w centrum na chwilę. Spoglądam na mapę na trekbuddy i z grubsza nakreślam plan przejazdu. Kierunek Koło(taka miejscowość), krążę po Piotrkowie i w końcu trafiam na właściwą drogę, jednak im bardziej oddalam się od centrum tym więcej kraterów na drodze, mam wrażenie, że meteoryt również i tutaj pozostawił po sobie ślady. Gdy tylko mijam rogatki miasta zaczyna się horror, oblodzona droga z wąskimi koleinami, nie zastanawiam się czy, ale kiedy zaliczę glebę…, nie mylę się, jakieś 3 km dalej koło wpada w rozpadlinę, a ja ląduję na drodze, lewe kolano boli…, robię sobie krótką przerwę, mały posiłek, uzupełnienie płynów, rozmasowanie obolałej kończyny i ruszam dalej… 1:0 dla mnie :)
W Kole drogi odśnieżone, dość gładko się jedzie, nawet powiedziałbym przyjemnie, od czasu do czasu na niebie pojawia się słońce i robi się ciepło. Droga niezbyt skomplikowana, wystarczy trzymać się głównego traktu, więc mijam kolejne miejscowości Lubiaszów, Golesze, Golesze Duże, Młoszów, jako, że w większości jest to otwarty teren to na drodze nie ma kolein, a jedynie gdzieniegdzie cieniutka warstwa lodu czy śniegu. Kieruję się na Wiaderno, przede mną kilka km przez las i… powtórka z rozrywki, lód, koleiny, śnieg…, jednak tym razem nie zaliczam gleby, udaje się dojechać na otwarty teren. Zbliżam się do Wiaderna, drogi odśnieżone, odlodzone, można nieco przycisnąć. Dojeżdżam z do skrzyżowania na którym jestem umówiony z Posterunkową :) i w tej chwili dostaję sms-a o możliwości spóźnienia, postanawiam ruszyć dalej drogą wprost do Tomaszowa, wyjechać na spotkanie. Staję w pobliżu skrzyżowania ulic Dąbrowskiej, Bema i Zielonej. Chwila na posiłek… czekam…
Rozdział II
Nie mija nawet 5 minut gdy nadjeżdża Karolina. Krótkie powitanie, chwila rozmowy, pokazuje mi mapę…, trasa ambitna, boję się jednak tych oblodzonych szos na które możemy się natknąć. Ruszamy. Przejazd przez centrum miasta i kierujemy się na ul Strzelecką do tutejszego bunkra, z zewnątrz nie jest specjalnie okazały, pewnie sam bym go pominął, jednak przewodniczka wyjaśnia iż jest to największy bunkier w mieście. Szkoda, że nie udało się wejść do środka, może innym razem?
Pozostawiamy budowlę samotną, gdy Karolina zaczyna przyspieszać, pogania mnie, mamy gdzieś zdążyć, pędzimy na złamanie karku i dojeżdżamy do pobliskiego parku/ośrodka położonym nad Pilicą, wita nas spora grupo mocno roznegliżowanych ludzi…. Nie jestem przyzwyczajony do takich widoków zimą przy ujemnej temperaturze, na dokładkę im bliżej rzeki tym widoki coraz bardziej szokujące, próbuję pozbierać wszystko do kupy….
Toż to muszą być morsy…, w tej chwili widzę ludzi wbiegających do rzeki… Temp wody pewnie jest wyższa niż temperatura otoczenia, jednak patrząc na te obrazki robi mi się zimno. Chyba pora na odwrót, na szczęście Tymoteuszka podziela moje zdanie, a już myślałem, że kąpiel w rzece to będzie jedna z atrakcji dzisiejszego dnia :) Chwilę później jesteśmy już na drodze prowadzącej do Niebieskich Źródeł, co prawda widziałem je już na zdjęciach wcześniej, jednak w rzeczywistości są zdecydowanie ładniejsze… Oczywiście nie obyło się bez chwili dla fotoreporterów :)
Próbujemy się wydostać parku ścieżką leśną, jednak spore ilości zalegającego śniegu wpływają na naszą decyzję. Odwrót.
Rodział III Kierujemy się na Groty Niegórzyckie, w zasadzie to Karolina kieruje nas na nie, ja mogę jedynie podążać za przewodnikiem i dotrzymywać towarzystwa. Dojeżdżamy na miejsce, kupujemy bilety i mamy 10 minut czasu do wyjścia poprzedniej wycieczki….
Mamy trochę czasu by na spokojnie porozmawiać, wymienić się upominkami i… przerywa nam przewodnik zapraszając do środka. Wewnątrz góry tras może nie jest specjalnie długa, za to okraszona niesamowitymi opowieściami i legendami tego miłego młodego człowieka, ma gość talent.
Dowiadujemy się o historii tego miejsca, o właściwościach dość specyficznego piasku wydobywanego z tego miejsca, okresie jego upadku, zapomnienia i w końcu odrestaurowania i przekazana we władanie turystom.
Po kilkudziesięciu minutach opuszczamy ciepłe i wilgotne podziemia, razi nas słońce odbijające się w białym zeszklonym śniegu… Mija kilka min zanim się przyzwyczajamy i możemy ruszyć dalszą drogę. Chwilę później jest podjazd i jak mi ktoś będzie wciskał ciemnotę, że okolica jest płaska… Na dokładkę zaczyna się odcinek „specjalny” oblodzone wąwozy na drodze, jakoś udaje mam się dotrzeć do Swolszewic małych, w pobliże naleśnikarni, gdzie zaplanowany był mały popas… jednak wewnątrz nie ma żywego ducha, pora zawrócić i skierować się na tamę na zalewie Sulejowskim. W lesie na zakręcie chwila nieuwagi i Karolina ląduje na drodze, wygląda to nieciekawie, na szczęście obrażenie chyba nie są zbyt wielkie, podnosi się z rozbrajającym uśmiechem, wsiada na rower i…. jedzie dalej. 1:1 :) (oboje zaliczyliśmy dziś po glebie). W końcu docieramy na tamę, po prawej stronie wita nas dość niecodzienny widok roweru stojącego kilkadziesiąt metrów od brzegu, na lodzie a kawałek dalej ludzie łowiący ryby… Na zaporze oczywiście kolejna przerwa, tym bardziej że rozpogadza się, świecie słońce, temperatura wg licznika ok. zera…, ciepło, piękne błękitne niebo pokryte białymi chmurami :). Trzeba to uwiecznić.
Tymoteuszka proponuje mi pociągniecie składu naszego krótkiego pociągu, ruszam więc jako pierwszy, z tyły na szczęście docierają do mnie polecenia, za wielką wodą skręć w lewo, a teraz pod górę i w prawo… :) fajnie. Trafiamy na kolejny podjazd, do łatwych nie należy…. Chyba nawet na swojej drodze do pracy nie mam czegoś takiego…, jest gdzie się zmęczyć. Może kilometr dalej zauważam dość spory kompleks klasztorny, okazuje się, że jest to klasztor-sanktuarium św. Anny w Smardzewicach…,
ruszamy dalej i.. skręcamy w leśną drogę… na szczęście jest dość dobrze utrzymana, widać, że jeżdżą nią samochody, znaki wskazują iż kierujemy się do Ośrodka Hodowli Żubrów. Kilka km przez las, rozmawiamy nieco i w którymś momencie zauważam, że Karolina gdzieś mi zniknęła z pola widzenia, odwracam się i widzę ja w rowie. 2:1 dla Niej. Chwila na pozbieranie się i ruszamy dalej jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy…, wow… dość specyficzne miejsce, może też inaczej wyobrażałem sobie takie miejsca, niemniej żubry są, wraz z młodymi i… klonami XXL Musty…
Mija dobre kilkanaście minut, pora pożegnać tą ostoję i ruszyć w dalszą podróż… na tapecie tym razem Jeleń, a dokładnie schron kolejowy w Jeleniu. Strasznie długi, wielki i…. opuszczony, zaniedbany, kawałek dalej kolejny kompleks budynków. Niesamowite miejsce i chyba mało znane, chociaż ślady świadczą o dość częstych lokalnych imprezach odbywających się zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budowli…
Kolejna chwila odpoczynku w cieniu bunkra… i ruszamy tym razem pora na zdobycie Spały, najkrótsza droga prowadzi leśnym szlakiem, jednak nie mamy pojęcia w jakim on jest w tej chwili stanie, czy da się tamtędy przejechać, czy będziemy pchać rowery? Na szczęście widać ślady po samochodach kursujących po nim, wyjątkowo mnie to cieszy, bo ścieżka jest dość ładnie ubita. W Spale rzuca nam się w oczy piękna Karczma, po kilku godzinach na chłodzie robimy dłuższą przerwę, herbaciano-kawową ze szczyptą zup. Jest ciepło, przytulnie, czas mija na rozmowie…, aż nie chce się wychodzić na taki ziąb, ale czas goni…. Dosiadamy rowery i ruszamy dalej. Może kilometr dalej Tymoteuszka zsiada z roweru i wchodzi na ścieżkę leśną, gdyby nie przecinka pomiędzy drzewami nie pomyślałbym nawet o tym, tam coś może być, że droga gdzieś prowadzi. 600 metrów przez zaspy i jesteśmy koło groty św. Huberta, wybudowanej w podziękowaniu dla prezydenta Ignacego Mościckiego.
Kawałek dalej jest coś, co chciałem zobaczyć, jednak ilość śniegu leżąca na ścieżce powoduje zmianę planów, nie tym razem… wracamy po śladach do szosy i wracamy do Spały, jeszcze chwila przy sklepie i kilka metrów dalej przy latarni morskiej :)
i ruszamy w do Tomaszowa. Robi się późno. W pobliżu centrum żegnamy się i obiecuję kolejną wizytę, gdy już wszystko się zazieleni, gdy biel nie będzie tak kłuła w oczy, gdy wszystkie ścieżki będą przejezdne. Dziękuję za towarzystwo/oprowadzenie. Było naprawdę miło.
Rozdział V
Zaczyna zapadać zmrok, jeszcze wczesny o tej porze roku, ale włączam lampki i ruszam po porannym śladzie do Piotrkowa. Początkowo jest nieźle, „wysokie” temperatury w ciągu dnia częściowo rozpuściły lód, jednak pamiętam co było w lesie i kawałek za Wiadernem w lesie ląduję rowie 2:2. Zbieram się i ruszam dalej, spoglądam na zegarek, mam ponad 2 godziny czasu do pociągu. Mogę więc jechać powoli i dystyngowanie jak kiedyś wspominał Kajman. Jednak droga jest męcząca… Wzrok wbity w jeden punkt oddalony około 5m od roweru. Kolejne koleiny, lód, w końcu kilka miejscowości i otwarty teren, jednak nie ma co szaleć, chwila nieuwagi i będę znowu leżał… niewarto. Za Kołem zaczyna się ostatni przejazd przez las. Pojawiają się kratery w jezdni, jest ich coraz więcej, a to znak, że zbliżam się do Piotrkowa Trybunalskiego. Już widzę rogatki, widzę odśnieżoną drogę, oświetlenie uliczne. Ulga. Przejechałem. Spoglądam na zegarek, dochodzi 20:00, mam ok. 30 min. Docieram do centrum, przejeżdżam przez rynek, przez chwilę mam ochotę by się zatrzymać i obfotografować wszystko. Piękne centrum. Jednak czuję, że muszę już coś zjeść, jadę w kierunku dworca PKP, zatrzymuję się przy jakimś sklepie całodobowym, wchodzę do środka i kupuję jakieś ciastka i napoje… Już na perownie wchłaniam całą porcję HITów jest mi dobrze. Wdaję się w rozmowę z mieszkańcami to c mówią o mieście o okolicy nie napawa optymizmem… W zasadzie te kilka osób z którymi mam okazję podyskutować twierdzą, że jest to miasto w zasadzie wymarłe, gdzie młodzież ucieka, wyjeżdża, miasto emerytów… Nie tego się spodziewałem, burzy to moje wyobrażenie o tym miejscu. Ech…
Epilog
Jestem w pociągu, tym samym którym jechałem tutaj, w między czasie zdążył dojechać do Gdyni i wrócić. Na szczęście wyświetlacz LCD ma wolne, nie pokazuje już temperatury. Chyba to lepiej :). Za to co jakiś czas z kołchoźników rozlega się głos Kierownika pociągu informujący o kolejnych stacjach. Rozleniwiam się, jednak nie chce mi się spać, ale odpływam. Jest kilka min. przed 23:00 jestem w Katowicach pozostało wsiąść na rower i przejechać ostatnie 6km. Jadę najkrótszą trasą, to nie pora na szaleństwa, tym bardziej, że na twarzy czuję szczypiący mróz, jest zimno. Już w domu, szybka kąpiel i spać… Rano czeka mnie praca
Podziękowania
Podziękowania należą się jednej osobie, Karolinie za to, że zechciała zostać moim przewodnikiem, za to że pokazała miejsca do których sam pewnie bym nie trafił, pominął by je, za wspaniałe towarzystwo i za to, że poświęciła dla mnie swój cenny czas. Wielkie Dzięki
Ślad tylko w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego, Tomaszowa Mazowieckiego i Spały. Do kompletu powinny być dojazdy do i z dworca w Katowicach... kolejne 12km(w sumie).
Piątek.... mam wolne... ;), jednak nie jest tak różowo, czasu w sumie i tak mam niewiele... zastanawiam się co dalej, niby nikt nie zwraca uwagi na statystyki, na te cyferki zmieniające się po każdej wycieczce, ale.... no właśnie, pozostało tylko 25km do 15kkm :), niby tak niewiele, w zasadzie TO JEST NIEWIELE, „ale jak jest zima, to musi być zimno” i nie chce się wychodzić..., tylko co to za zima, na zewnątrz 3 stopnie, tylko chęci jakoś cały czas brak..., w końcu się przełamuję i ok 11:00 wychodzę, w zasadzie wyjeżdżam..., plan opracowany – Paprocany.
Początkowo szosy, mijam kolejne dzielnice, Ochojec, Kostuchna, Podlesie i... i las :), pamiętając ostatnie przygody i glebę, z ograniczonym zaufaniem wjeżdżam na leśne dukty. O dziwo tutaj jest nieźle, sporo błota, wody, ale lodu prawie nie ma, jedzie się przyjemnie, jestem już w Tychach, znowu kawałek szosami i kolejny wjazd do lasu, początkowo powtórka z rozrywki, błoto, woda, błoto woda, o k..... gleba ;) na podjeździe, na odcinku ok 100m leży solidna warstwa lodu, a na niej ja :)
Pampers mokry, spodnie mokre, trzeba to obfocić, ku przestrodze, wyciągam „podręcznego nikona”, i słyszę, że coś grzechocze..., ups... pierwsze straty, widzę, że stłukłem filtr UV, uff dobrze że to on, w zasadzie po to był założony, bardziej jako ochrona dla obiektywu niż, żeby miał wpływać na zdjęcia. W tej roli spisał się rewelacyjnie, podobnie jak jego 3 poprzedników :)... dołączył do nich w fotograficznym niebie ;P
Pora ruszać dalej, zastanawiam się jak będzie dalej....., jednak dalej jest całkiem ok, znowu tylko błoto, woda, nie ma śniegu, nie ma lodu.... Wjeżdżam na ścieżkę prowadząca bezpośrednio do interesującego mnie jeziora..., już niedaleko... jeszcze kilka km.
W końcu jestem na miejscu, czuję, że paskudny zimny wiatr się wzmaga, za to pięknie świeci słońce, jest dziwnie przyjemnie...., spędzam tutaj dobre kilkadziesiąt minut, zmieniając miejsca i focąc z różnych stron...., zawsze było tutaj sporo ludu, dzisiaj tylko niedobitki..., jest fajnie, tzn mi to pasuje...
Pora wracać, postanawiam nieco skrócić wycieczkę przejeżdżając centralnie przez Tychy po ścieżkach rowerowych. Mijam kolejne osiedla i w końcu jestem z drugiej strony miasta, skręcam do lasu... słoneczko przygrzewa, wiatr dalej wieje, ale zawsze taka kombinacja jest zapowiedzią czasu na fajne zdjęcia, więc nie narzekam...
i już jestem na Podlesiu, myślę o Tunelowej, ale mam jeszcze ochotę na teren..... podoba mi się to, odbijam na Kostuchnę, chcę pojechać obok wyciągu Sopelek ukrytego w lesie..., ciekawe co tam się dzieje, czy jest przygotowany....
w zasadzie jest wszystko poza śniegiem, i rozwrzeszczaną gawiedzią...., pewnie już niedługo nadejdzie jego czas..., to miejsce jest jeszcze uspane, jeszcze czas płynie tutaj wolniej....
Nie ma na co czekać, pora ruszać w kierunku domu, czeka mnie fajny podjazd, dawno minęły czasy gdy sprawiał mi problem, gdy wchodziłem tu z buta, gdy wypluwałem płuca.... . Tym razem jakoś zbyt szybko mi mija... na szczycie zastawiam się czy jeszcze gdzieś nie skręcić... i oczywiście to robię :), niewielkie kółeczko i wyjazdem na Kryniczną, tyle, że przede mną kolejna lodowa łacha (a może łach:). 15m tańca na lodzie i gleba, druga dzisiaj, widzę, że porysowałem nawierzchnię, rower w jednym kawałku, mnie trochę boli kolano, ale chyba nic się nie stało...
Ruszam do domu, starczy na dzisiaj wrażeń, starczy gleb, dostatecznie dobrze uczciłem tegoroczne 15kkm :). Już w domu przebieram się i widzę, że z kolano dość solidnie przeszlifowałem, lekko przetarłem spodnie, chyba delikatnie przyłożyłem kostką, bo też widzę, że jest opuchnięta ;), ale w końcu jazda na rowerze nie należy do super bezpiecznych, z drugiej strony chyba lepiej przyglebić w terenie, niż spotkać jakiegoś barana za kierownicą na szosie....
2 dzień świąt..., mam dość jedzenia, picia i świąt... pora wsiąść na rower (pogoda sprzyja +8) i gdzieś pojechać. Pierwotny plan to Lędziny - mam ok 2 godzin czasu, a to trasa dostosowana mniej więcej do takiej normy... Przed wyruszeniem jeszcze chwila nasmarowanie sprzętu, delikatny facelifting i ruszam...
Wbijam się w najbliższy las..., ups... widzę, że nie będzie lekko, niby od kilku dni jest ciepło, ale w mesie sporo lodu pokrytego cieniutką warstewką wody, jest ciężko, tym bardziej, że w zeszłym tygodniu zmieniłem opony na bardziej lajtowe..., w końcu przyszła odwilż, ale jak widać nie wszędzie..., kilka razy jakimś cudem ratuję się przed upadkiem...., jednak w końcu jest o ten jeden raz za dużo, na oblodzonym zjeździe zaliczam glebę..., bluza mokra, spodnie mokre, pampers przesiąknięty, zastanawiam się cz nie wrócić do domu i się przebrać..., ale nie, łudzę się, być może to nie ostatnia dzisiaj gleba... Profilaktycznie zmieniam plany, będzie więcej szos...., postanawiam pojeździć trochę po Katowicach , dawno tam nie byłem, zresztą nie ciągnie mnie do centrum, a dzisiaj jest okazja, święta, ruch pewnie minimalny... odbijam w lesie na dolinę 3 stawów.... jeszcze kilka km imam asfalt..., zatrzymuję się na chwilę przy stadninie....
trochę fot i jadę dalej, kawałek dalej widzę, że i tutaj na asfalcie jest trochę lodu, trzeba uważać, na szczęście nie jest to zbyt długi odcinek...., kawałek dalej odbijam na Bulwary Rawy, nic ciekawego, kolejny plac budowy w centrum. Jadę w kierunku Parku Ślaskiego, obok SSC... Przerwę robię dopiero obok Planetarium, jak dla mnie jest to jedno z bardziej magicznych miejsc, szczególnie w nocy, niestety mamy dzień :),
Kawałek dalej jeszcze kilka drobnych przerwa, sporo tutaj pomników różnej maści, zastanawia mnie jeden, tak ta oko to jacyś kolarze...., ale może moja wyobraźnia jest już zbyt mocno ukierunkowana….
Pora spadać z parku, powoli wyczerpuje mi się dzisiejszy limit czasowy, objeżdżam dookoła budowę Stadiony Śląskiego, dalej nic tutaj się nie dzieje, a miało być tak pięknie, nie chce mi się nawet zatrzymywać, wbijam się w os. tysiąclecia i mam wrażenie, że znalazłem się w jakimś raju rowerzystów, wszędzie praktycznie ścieżki rowerowe, dobrze oznaczone, poprowadzone jakoś tak z sensem, ktoś wiedział co robi i chyba miał do czynienia z rowerem.... . Kawałek dalej zatrzymuję się przy skateparku, nie było go tutaj gdy jechałem ostatni raz..., toż to nowe...
Niedziela, 9:00, po wczorajszym after&before; party, budzimy się ok. 9:00, w zasadzie to dużo powiedziane, zwlekamy się powoli i zaczynamy powoli się przygotowywać do wyjazdu na rajd szosowy w Zabrzu. Idzie nam to wyjątkowo niespiesznie i niesprawnie, większość z nas ma drobne problemy z błędnikiem ;P, ale jakoś dajemy radę. Na szczęście zawody rozpoczynają się o 13:00 więc jest troche czasu aby doprowadzić się do stanu używalności. Jest grubo po 11:00 gdy wraz z Tomkiem i Moniką jedziemy na start.
Na miejscu dokonujemy zapisów i czekamy na resztę ekipy, przy okazji rozmawiając ze spotkanymi znajomymi. Chwilę później dojeżdżają Darek, Aneta, Wiktor, Igorek, Olek i Ania. Jako pierwsi na starcie stają najmłodsi, wygląda to niesamowicie, gdy takie małe szkraby dają z siebie wszystko, gdy pędzą, gdy widać na ich twarzach malujący się uśmiech i zadowolenie z osiągnięcia, z tego, że pokonali całą trasę. Jako pierwszy z naszej grupy startuje Igorek,
daje z siebie wszystko, pokazuje większości dzieci jak się powinno jeździć, wyprzedzają go w zasadzie tylko szosowcy. Góral niestety średnio nadaje się na wyścigi szosowe, chociaż, czasami można się nieźle zdziwić patrząc, co ludzie potrafią zrobić z tym sprzętem (np. Igorek).
Chwila przerwy i startuje Wiku z Aniutą, już na starcie, już czekają na sygnał…
Znowu przerwa i w końcu na starcie staje spora część naszej ekipy – Monika, Tomek, Olek i Ja. Monia ma przed sobą jedno kółko, reszta po 3. Masakra. Niby trasa jest prosta jednak „drobna” górka na półmetku daje siwe znaki, może jeszcze nie na pierwszym nawrocie, jednak już za 2 i 3 razem wyraźnie ją czuję.
Już na mecie czuję, że płuca nie palą, to być może efekt przeziębienia, mam nadzieję, że nie będę musiał z nim walczyć w kolejnym tygodniu. Średnio mam ochotę na jazdę z temperaturą (a wszystkie 7 kamyków zużyłem już na leczenie).
Numerki startowe zdajemy, a w zamian dostępujemy zaszczytu losowania „prezentów”, mnie się trafia plecak, inni dostają książki, breloki, zawieszki, długopisy itd… Świetny pomysł, genialne przygotowanie, jest to przykład jak zachęcić ludzi do uczestnictwa w takich imprezach rowerowych, jak przyciągnąć całe rodziny, duże brawa. Pozostało już tylko odczekać na koronację Ani i Moniki, ta pierwsza nie mogła jednak odebrać osobiście nagród – „drobne problemy” ze zdrowiem.
W końcu pora się pożegnać, Monika i Tomek pędzą w swoją stronę, a my powoli i lekko okrężnie ruszamy na Helenkę, zgarniając po drodze Aniutę. Rowerowo jedziemy jednak tylko w trójkę: Wiktor, Olek i ja, reszta postanawia odpocząć w samochodzie ;P Wiku prowadzi nas swoim singletrackiem, częściowo jechałem nim już tydzień temu jednak dzisiaj coś poszło nie tak, na łagodnym zjeździe na którym jest paskudny korzeń z uskokiem ok. 15-20cm zaliczam solidne OTB, chyba po raz pierwszy w życiu tak gwizdnąłem. Najazd na przeszkodę z prędkością ok. 25-30km/h, później krótki lot trzmiela zakończony efektownym przyziemieniem amortyzowanym lewą częścią twarzy.
Uderzenie czegoś w splot słoneczny pozbawia mnie oddechu na kilka długich chwil, ciągnących się w nieskończoność. Pierwszy raz nie sprawdzam na wejściu stanu roweru, tylko testuję moje uszkodzenia, gęba obita i lekko napuchnięta, szczeka boli, lewy nadgarstek też boli przy nacisku, a dokładkę odbił się na nim pulsometr :). Podrapane łokcie, kolana, ramię, klata, przerysowana twarz, ale żyję, nic nie złamałem. Kilka min później znów siedzę na rowerze i jadę dalej, najgorzej jest z nadgarstkiem, nawet trzymanie kierownicy sprawia mi ból. W końcu dojeżdżamy na Helenkę i jest okazja znowu chwilę porozmawiać, pośmiać się. Jednak dzień się kończy trzeba do domu. Czeka mnie jednak wyjątkowo nierowerowy powrót, Darek odwozi Anię, a w drodze powrotnej odstawia mnie do domu. Dzięki, za wspaniały weekend, dzięki za pokazanie mi ciekawego wariantu single tracka, zapamiętam go na zawsze :).
Weekend spontaniczny, nietypowy i.... jak zawsze rewelacyjny, tym bardziej, że rowerowy.
Jest sobota rano, powoli zbieram się i jadę na miejsce spotkania, po drodze odwiedzając bankomat. Chwilę później dociera cała rodzina K. Darek, Anetka, Wiktor i Igor03. Pakujemy rowery, i wraz z moją rodziną, siostrą Basią, szwagrem Philippe, Valerie, Julie i Hugo w końcu ruszamy w drogę.
Cel do osiągnięcia to Pietrzykowice koło Żywca, tam jest nasza baza wypadowa. Po dorarciu i rozpakowaniu się wraz z Darkiem wsiadamy na rowery i ruszamy na podbój Beskidu Małego, zabieramy ze sobą mapy, przwewodnik i... w drogę.
Początkowo próbujemy odnaleźć żółty szlak, jednak efekt jest taki, iż jedziemy po nasypie kolejowym, później przez żwirownię i w efekcie przebijamy się przez tory ma stację pkp w Pietrzykowicach Żywieckich. Szosa będzie w tym przypadku lepsza, wbijamy się na nią, na szczęście ruch nie jest zbyt wielki, jedzie się szybko i przyjemnie, mijamy kolejne miejscowości: Zarzecze, Tresną, Czernichów,
tam odbijamy na żółty szlak na Hrobaczą. Niby asfalt, ale nachylenie daje się we znaki, dodatkowo temperatura 36 stopni skutecznie nas osłabia, odpoczywamy kilka razy. Tętno skacze powyżej 200, masakra..
Jedziemy szczytami, co chwila wyjeżdżając z lasu ukazują się nam fantastyczne widoki, panoramy gór i okolicy, patrząc na to wiem po co się tak męczyłem, po co wjechałem, a miejscami wciągałem rower na górę.
Godzinę później jesteśmy na Magurce Wilkowickiej, kolejne schronicko, kolejna chwila przerwy, tym razem posilamy się, uzupełniamy płyny, spędzamy w tym miejscu prawie godzinę, słuchając wowodów starych wyjadaczy na temat żywności...
Kilka fot i ruszamy dalej, jednak coś poszło nie tak, gubię Darka i skręcam nie w tą drogę, szczęśliwie telefony działają i szybko naprawiam swój błąd, w zasadzie niewiele się stało, przejechałem może 1,5km zanim stwierdziłem, że coś jest mocno nie tak.
Po paskudnym zjeździe z Magurki gdzie zaliczam solidne OTB, wracamy do naszej bazy wypadowej, Pietrzykowic, na miejscu czeka już na nas reszta ekipy, szybki prysznic i ruszamy do Żywca, coś zjeść. Trafiamy na fajną góralską knajpkę, spędzamy tam kolejną godzinkę i...
W końcu jednak zmęczenie daje się we znaki, trzeba się położyć, wcześnie rano musimy wstać i odwiedzić kilka okolicznych górek w nieco większej ekipie.
Dzisiaj wyjazd a pracy ok 17:00, znowu późno, ale cóż zrobić - życie. Trasa szosami, niby wszystko było ok ale .... w Rudzie Śląskiej Halembie Zygfryd dorobił się kolejnych szlifów, a ja siniaka i lekko zdartą skórę na udzie. Po raz kolejny w mojej krótkiej karierze zaliczyłem OTB bez wyraźnego powodu. Chyba jestem niebezpieczny sam dla siebie, jadąc jakieś 35/h z górki chciałem zdążyć przejechać na zielonym świetle na skrzyżowaniu i oczywiście światło zmieniło się ciut za wcześnie. Ostre hamowanie, skończyło się fiknięciem przez kierownice :), musiało to wyglądać komicznie. Straty niewielkie, zadrapania na Zygfrydzie, lampach, dzwonku, zbiornikach wyrównawczych hydrauliki, rogach a ja dorobiłem się solidnego siniaka na udzie :) Jutro gdy będzie miał piękne kolorki to może zrobię mu fotkę :) Kilka dzisiejszych zdjęć: