kawałek z dedycjacją od Franka810 dla wszystkich Bikerek i Bikerów
Poranek dość nietypowy..., budzi mnie pies..., na dokładkę nie mój.... ale jest tak piękna, tak wspaniała, że nie pozostało nic tylko wstać i się z nią pobawić...
Po prostu taka mała Bajeczka nawiedziła mnie z rana.... Po wczorajszym występie na WOŚP w Bytomiu dzisiaj wariant skrócony dojazdu do pracy, z Zabrza jest niedaleko, tylko połowa normalnego dystansu. Główne drogi czarne, ale gdzieniegdzie leży trochę błota pośniegowego. Nie mogłem sobie jednak odmówić jazdy po terenie, więc odbiłem na ul. leśną i tyłami pojechałem do Gliwic, chyba pierwszy raz na tej drodze jest sucho, być może jest to spowodowane niską temperaturą i leżącym śniegiem, ale... może się mylę :)
Zatrzymuję się przy radiostacji, kilka fot i ruszam dalej..., w końcu trzeba dotrzeć do pracy :)
Zaległy wpis po bardzo dłuuuugiej przerwie…., ale chyba dam radę…
Niedziela, wcześnie rano, za oknem sporo lepiej niż wczoraj, tzn. przynajmniej nie sypie śnieg. Na zewnątrz jest zimno, ale „Pani kierowniczko, jak jest zima to musi być zimno, tak? Takie jest odwieczne prawo natury”. Chwila porannej rozmowy z Darkiem, w zasadzie nikt nikogo nie musiał przekonywać, po prostu, zamiast na WOŚP do Rudy Śląskiej jedziemy do Bytomia, jest bliżej, warunki są jakie są, o jeździe w terenie raczej możemy zapomnieć, trzeba będzie się tarabanić szosami. W końcu ruszamy, ze sporym marginesem czasu, szczęśliwie jest niedziela i ruch jest symboliczny, nikt „normalny” w takie dni nie wychyla nosa na mróz, chyba, że jest się szalonym bikerem jadącym na spotkanie znajomych :). Początkowo zjazd do Rokitnicy, później odbijamy na Miechowice i Karb, bu dotrzeć do centrum Bytomia. Drogi wąskie, jak to w zimie, brak jakiegokolwiek marginesu w przypadku problemów, jednak dzisiaj kierowcy sporo spokojniejsi niż zwykle, może to ten dzień tak ich nastraja?
Już na rynku spotykamy trochę znajomych i nieznajomych :), chwila na pogaduchy, nastawiamy się jednak na jazdę i w krótkim czasie formuje się kolumna jadąca za policją. Niektórzy już na dzień dobry łapią gumę, a szkoda, bo byłaby okazja nieco dłużej porozmawiać w trasie, a tak… No nic… pewnie będą kolejne okazje w przyszłości.
Początkowo okrążamy centralny plac miasta, by w końcu skierować się za radiowozem w trasę dookoła Bytomia. Jako, że bardzo słabo znam tą okolicę, więc z ciekawością rejestruję kolejne mijane miejsca, może trochę szkoda, że od czasu do czasu się nie zatrzymujemy, nie kwestujemy, w końcu to WOŚP…( z drugiej strony chyba każdy odczuwa uroki aury, przemoczone buty to chyba norma w tym dniu :). Niemniej przechodnie zwracają na nas uwagę , tu i ówdzie pokazując nas sobie palcami, w końcu to dość niecodzienny widok – środek zimy i ponad 50 rowerów jadących za niebieskim samochodem. Próbuję odgadywać ile faktycznie jest ludzi z Bytomia, mam wrażenie, że nie stanowią jednak większości, najbardziej chyba widoczna jest mocna ekipa zza Przemszy, dzisiaj jednak Gorole z Hanysami jadą obok siebie. Zastanawiam się nad jeszcze jednym, niby przejazd związany z Owsiakiem, ale czemu spore kawałki przejazdu po lesie (niedźwiedzie raczej się do nas nie dołączą)? Nie zmienia to faktu, że wolę ciszę spokój, las, a nie rozwrzeszczane centra naszych miast. Mniej więcej od połowy trasy Policja zaczyna mocno spowalniać nasz przejazd, zastanawiamy się czemu, może chodzi o dołączenie się , do naszej kolumny kogoś „ważnego” o określonej godzinie. Może…
W końcu jednak wracamy do śródmieścia, tam czeka na nas ciepły poczęstunek, trochę gadżetów rowerowych, kalendarz…, no i w końcu można spokojnie zamienić kolejne kilka słów… .
Tyle, że czas biegnie nieubłaganie i pora wracać na Helenkę, a przed nami jeszcze kilkanaście km przez leśne ostępy. Może przesadzam, las był, ale przejazd po asfalcie, prawdę powiedziawszy, dzisiaj nie mam ochoty na teren, nie w takich warunkach, nie z przemoczonymi już butami. Po raz kolejny „zaliczamy” Miechowice i ostatecznie lądujemy w Darkowym domu, można chwilę odsapnąć, odtajać i pobawić się z Bajką
Wpisz szybki, bo i czasu niewiele dzisiaj, zaczyna się młyn przedświąteczny, nieważne…
Wczoraj zgadaliśmy się wstępnie z Mariana na mały objazd okolicy, przy okazji udało się wyciągnąć Darka na rower jeszcze w tym roku, jeszcze w grudniu… Z domu wyjeżdżam chwilę przed 11:00, wstępnie umówiliśmy się z Marianem gdzieś w okolicy targańca, chce tam być wcześniej, może pofocić chwilę, może posiedzieć, ot tak…, zastanowić się…. . Te trochę ponad 6km jakoś tam mi szybko minęło, nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się na miejscu, okazało się, że Marian już jest, pomyślał podobnie jak ja :). Chwila rozmowy, ustalamy wstępnie dalszą drogę i ruszamy, pierwszy cel na dzisiaj to świąteczna choinka w środku lasu przystrojona dla dzików, saren i zbłąkanych bikerów….
Szkoda, że nie ma śniegu, wyglądałaby dużo lepiej, a tak jest szaro buro, z drugiej strony gdyby leżał śnieg pewnie na niego byśmy narzekali, jak przystało na prawdziwych polaków ;P Krótki Tel i wiemy że Darek jest już w drodze, wiemy gdzie mamy się spotkać, więc pora ruszać dalej, nie ma sensu się ociągać…., tym bardziej, że każde zatrzymanie wychładza organizm, czuję to dość wyraźnie, więc wolę kręcić…. Lasami docieramy do Halemby, tutaj kawałek szosami aby trochę podgonić i kolejny las ,tym razem niebieski szlak turystyczny, prowadzący aż do Zabrza Makoszowy…, po drodze w końcu udaje się spotkać z Darkiem i już w trójkę jedziemy dalej… Obieramy kierunek Chudów…, dawno tam nie byłem, z drugiej strony jest to na tyle blisko, że nie powinniśmy mieć problemów z powrotem. W końcu dzień jest krotki, a każdy z nas ma plany na dzisiejszy wieczór…
Jedziemy szosami, jest szybciej, trochę się tego dzisiaj bałem zważywszy na moje przygodny 2 dni temu… . Jednak ruch jest w zasadzie symboliczny i nawet na ruchliwych drogach jedzie się nieźle, samochody z reguły wymijają nas z odpowiednim odstępem, pewnie jest to spowodowane oczojebną kamizelką która Marian ma na sobie :). Bez przygód docieramy do Chudowa, chwila postoju, jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tak wyludnionej okolicy…. dziwnie to wygląda…
Fajnie się było spotkać, fajnie było kawałek przejechać pogoda dopisała, chociaż mogłoby być dzisiaj nieco cieplej. Jeszcze raz dzięki za spontaniczny wyjazd :)
Wraz z Darkiem i Wiktorem jedziemy na rajd przygodowy w Twardogórze – Tropiciel 9. Jesteśmy kilka km przed punktem zbiórki - Twardogórą, ale już w lasach widzimy błądzące światełka, piesi ruszyli, trzeba uważać, Raz drogę przebiega nam lis, chwilę później sarna, biedne zwierzęta, nie wiedzą co się dzieje, ewakuują się z lasu, na drodze czują się bezpieczniej.
Dojeżdżamy na do punktu T9 (Tropiciel 9). Mamy spooooro czasu…, możemy na spokojnie rozejrzeć się po okolicy, przynieść graty z samochodu i przygotować się i rowery do trasy… . Niewiemy czego się spodziewać, w lesie może być różnie. W bazie spotykamy jeszcze Marcina i Rafała rozmawiamy kilkadziesiąt minut, jest ciekawie, dowiadujemy się, że na trasie pieszej jest Błażej i Maratonka. Błażej spotykam w sobotę, tuż po jego powrocie z trasy pieszej, przy okazji wiem, że walczyli w grupie z Kaśką i jeszcze jednym znajomym. Maratonki nie udaje nam się zoczyć…, szkoda :).
W końcu następuje odprawa, trwa całe 5 minut ;), w zasadzie powiedziane jest wszystko co jest nam potrzebne, kilka min przed startem dostajemy mapy i chwilę się zastanawiamy nad optymalną trasą i ruszamy….
Początkowo obieramy kurs na punkt Z, wygląda na banalny, kilka km po szosie, wjazd na ścieżkę polną i jesteśmy na miejscu. Niestety rzeczywistość jest zupełnie inna, jest noc, na dokładkę mgła redukuje widoczność do minimum, wjeżdżamy w polną drogę, ale nie tam gdzie chcieliśmy, w efekcie snujemy się po okolicy, zanim trafiamy na właściwą tracimy cenne minuty, w końcu obserwując światełka we mgle, docieramy na miejsce jadąc przez ściernisko, ale w końcu trafiamy na punkt.
Odbijamy się i lecimy dalej, wybieramy oczywiście złą drogę, ale zamiast się wrócić brniemy dalej, bo… dobrze się jedzie, na mapie tej ścieżki nie ma, ale udem doprowadza nas do szosy do której mieliśmy dotrzeć, tyle, że kilometr dalej. Niewielka wpadka ale to już druga, na samym początku.
Punkt Y mieści się tuż za cmentarzem, spoglądamy na mapy i jedziemy, przed brama spotykamy tubylca który kieruje nas we właściwą ścieżkę, w zasadzie gdybyśmy spojrzeli na mapę to ścieżka jest wyraźnie narysowana tuż za cmentarzem, a nie przez cmentarz… ech… brak mojego doświadczenia daje się we znaki, ale to jedyna metoda aby się czegoś nauczyć…, na szczęście mam u boku Darka, który koryguje moje wpadki…
Punkt tym razem ma być prosty, spory kawałek po szosach, i niewielki fragment terenu, i w zasadzie ten punkt zdobywamy bez większych wpadek, na miejscu czeka nas zadanie do wykonania, dwójka z nas musi przeczołgać się przez tunel nie potrącając niczego po drodze, a mi przypada przyjemność oświetlania trasy światłem stroboskopowym. Nie zazdroszczę Darkowi i Wiktorowi tego przejścia, tym bardziej, że sędziowie i tak tego nie kontrolują, o czym dowiadujemy się na końcu, niemniej wysiłek nie poszedł na marne i zaliczamy próbę. Punkt R – Pierwotnie planujemy trasę mocno po terenie, jednak jak to bywa w naszym przypadku obieramy zły kierunek i lądujemy w nieco innym miejscu niż mieliśmy. Nieco inną drogą udaje się dotrzeć do niego, może dobrze się stało, bo trasa którą wybraliśmy była zdecydowanie krótsza.
Do tego miejsca mieliśmy drogę zaplanowaną, teraz przyszła kolej na zastanowienie się co dalej, tym bardziej że minęły 3 godziny zabawy. Uświadamiamy sobie, że o zdobyciu Tropiciela możemy zapomnieć, nie zdobędziemy wszystkich punktów, decydujemy się na skrócenie trasy, ignorujemy punkt Ci jedziemy na punkt X.
Wyjeżdżamy z lasu, teraz już ma być banalnie, kilka km po szosach. Troszeczkę po terenie i już. Jednak rzeczywistość okazuje się zdecydowanie inna, trafiamy na szosę, która jest na mapie, ale z jakiegoś powodu nikt z nas jej wcześniej nie zauważył, przez kilka min nie wiemy gdzie jesteśmy i gdzie jedziemy, przypadkowo obieramy jednak właściwy azymut, a chwilę później uświadamiamy sobie nasz błąd. Przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Czeka nas teraz dłuuugi 3 km odcinek po szosach, może nie jest idealnie bo trasa czły czas pod górę, ale tragedii nie ma. Sam punkt jest zlokalizowany przy drodze, światełka pieszych dodatkowo wskazują nam właściwe miejsce.
Przy punkcie czeka nas zadanie odgadniecie długości jednego z psich wyścigów, mylimy się, 1200km to nie ta wartość. Później w necie znajdujemy informacje o wyścigach po 1800km czy 3000km…, niemniej dajemy ciała, w ramach odkupienia win śpiewamy piosenkę z motywem psim. Trzech tenorów daje radę, dobrze, że tego nikt nie nagrywał, ale zadanie zaliczone. Rzut oka na mapę i wybieramy następny punkt X, jest jakieś 2 km dalej przy linii kolejowej. Trasa po terenie. Jakby mogło być inaczej wybierając z 2 ścieżek w lesie obieramy tą złą, korygujemy to kilometr dalej na innej ścieżce, przecinającej nam drogę, z małymi błędami nawigacyjnymi docieramy we właściwe miejsce. Spoglądamy na mapę, kompas i coś tu nie gra, kompas pokazuje południe, tam gdzie wg nas jest północ. Masakra…, na dokładkę na mapie ten fragment jest odwrócony o kilkadziesiąt stopni, łatwo nie będzie, planujemy objechać „anomalię” i zaliczyć wpierw punkt L później I, jednak problemy z kompasem i mapa wyprowadzają nas zupełnie gdzie indziej…, lądujemy w Moszycach.
Dalsza walka nie ma już sensu, wiele nie zdziałamy, chyba pora zjechać do bazy. Już na miejscu szybki bigos, herbata i idziemy na salę, zastanawiamy się nad wyjazdem krajoznawczym po okolicy, przeglądając wcześniej strony internetowe wiemy, że jest co zwiedzać. Wiktor jednak patrzy na nas jak na alienów i stwierdza że chyba nas pogięło po czym odwraca się od nas i chwilę później wita się z Morfeuszem. Chwilę rozmawiamy z Darkiem, ale mi zasilanie również zaczyna padać, tam gdzie siedziałem zasypiam. Z relacji Darka wiem, że poszedł w nasze ślady. Można się wyspać, caaaałą godzinę. Po godzinie się budzę, Darek również o dalszym odpoczynku raczej nie ma mowy, wybieram się na poszukiwanie kawy, w punkcie rejestracji dowiaduję się, że o tej porze najbliższa kawa jest na Orlenie jakieś 3 km dalej. Masakra.
Szwendam się po budynku i odkrywam automat z kawą, chyba nikt go nie zauważył, jedyny który działa, jedyny który jest chyba ignorowany przez wszystkich współuczestników. Teraz szybko do Darka, zanim wystygnie, kawa ma być gorąca… Pomimo paskudnego mocno plastikowego smaku jest nam dobrze, druga kolejka jest już zdecydowanie lepsza…, Moc wraca – przynajmniej na chwilę…
Zbliża się 12:00, pora na ogłoszenie wyników i losowanie nagród. Jakimś cudem zostaje jednym z laureatów. Dziwnie mi z tym ale, cieszy mnie to ;),nowy szaliczek zawsze się przyda, a i różowy niezbędnik robi wrażenie – głównie kolorem ;P Przed 13:00 zbieramy się i ruszamy w drogę powrotną. Nieprzespana noc daje się nam we znaki, mi zasilanie pada w okolicach Wrocławia, zjazd do McDonald-a ratuje sprawę. Dawno nic mi tak nie smakowało jak to co tu serwują i jeszcze ta Kawa. Pycha, chyba odwołam wszystko co kiedykolwiek o nich mówiłem, w takich sytuacjach są naprawdę potrzebni… Drugie odcięcie prądu następuje tuż przed Zabrzem, ale jesteśmy przed domem Darka, więc walka ze snem nie jest długa. Jak oceniam Tropiciela i wyjazd? Organizatorzy to jacyś geniusze, którzy jakimś cudem zapanowali nad organizacją zabawy dla ponad 700 osób, wspomagani przez 120 wolontariuszy pokazali jak powinno organizować się takie spotkania, żadnej obsuwy, żadnych problemów… Po prostu wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Chapeau bas… Co do szwędania się po nocy to jest to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, zresztą jestem początkujący na takich rajdach i dopiero zapoznaję się z czytaniem map, z nawigacją, dobrze, że miałem Darka pod bokiem inaczej pewnie skończyłbym rajd dużo szybciej… . Tyle, że nikt mi nie mówił, że będzie prosto, lubię wyzwania, więc pewnie właduję się w kolejny rajd, mam nadzieję, że będzie coraz lepiej…. Ps. Dzięki za fantastyczne towarzystwo…
Po wczorajszym nierowerowym piątku, od rana mnie nosi, jednak z rana mam do zrobiena parę drobiazgów, a ok. 14:00 zbieram się, jestem umówiony na małe kameralne spotkanie z przyjaciółmi w Gliwicach. Wyjeżdżam ze sporym zapasem czasu, ale… dzisiaj mam ochotę chwilę pofocić, nie chcę standardowego przelotu dopracowego, bo nie jadę do pracy, a powinienem trafić na zachód słońca w okolicach firmy.
14:15 - jestem już w siodle, spory kawałek standardowy, tyle że po terenie. Na początek Panewniki, później wjazd do lasu, na chwilę Halemba i znowu las, wyjeżdżam w Kończycach. Przez ponad rok budowali tam nowy wiadukt, niedawno został oddany do użytku. Z daleka na tle pomarańczowe czerwonych barw zachodzącego słońca oblewającego konstrukcję wygląda to kosmicznie, nie mogę się oprzeć magii skręcam w jego kierunku, zatrzymuję się kilka metrów przed nim, z plecaka wyciągam aparat i… sesja trwa dobre kilkanaście minut.
Zostawiam za sobą stalowego giganta i kieruję się na hałdę w Makoszowach, w zasadzie dlaczego nie, wjeżdżam na szczyt, pomimo tego, że jest ciężko. Sporo błota i piachu umila mi wspinaczkę, w końcu docieram na miejsce, znad koron drzew rozciąga się piękny widok na bliską i dalszą okolicę, przy dobrej pogodzie można podobno zobaczyć stąd góry, jednak nie dzisiaj. Widać unoszące się nad całą okolica mgły i dymy z okolicznych domów,… bajeczna gra świateł. Zostaję tu kilkadziesiąt minut, przy okazji rozmawiając z przypadkowymi biegaczami, trochę focac.
Wszystko co piękne niestety kiedyś się kończy, słońce jest coraz niżej, trzeba ruszyć w dalszą drogę, jeszcze tylko krótka sesja przy budowie średnicówki
i już szosami kieruję się wgłąb Gliwic, kierując się lekko okrężną trasą na os. Waryńskiego. Przejeżdżam obok firmy, dzisiaj jakoś tutaj pusto, nie ma samochodów, smuty ten widok, miejsce tętniące życiem dzisiaj jest martwe. O czym ja myślę, chyba zacząłem się identyfikować z firmą, z ludźmi tutaj pracującymi, no… może nie z wszystkimi ;P
Przebicie przez centrum zajmuje mi „kilka minut”, dalej niż tylko Kozielska i jestem na miejscu, znowu sporo przed czasem, objeżdżam osiedle świdrując okolice oczami, zapamiętując szczegóły topografii na przyszłość, przy okazji zahaczam o bankomat i kieruję się na miejsce docelowe. Staję pod blokiem dzwonię do Darka i w tej chwili widzę wyłaniającego się z czeluści Adasia z pieskiem ;P. Gadka szmatka i za chwilę dociera do nas Darek z Anetką. Spotkanie czas zacząć, a jest o czym pogadać, nie widzieliśmy się ponad rok… masakra…..
Siedzimy w sumie do północy, Darek z Anetką uciekają do domu, a my z Adasiem dalej gawędzimy. O 2:00 jednak pora spać, wcześnie rano czeka nas pobudka. Kuba nie pozwoli nam nieobejrzeć porannych bajek :)
Ps. Dzięki za wspaniały wieczór, fajnie było się spotkać po takim czasie, brakowało tego.
Sobota wieczór zbieramy się na koncert tzn. [http://djk71.bikestats.pl]Darek[/url], [http://wrk97.bikestats.pl]Wiktor[/url], [http://kosma100.bikestats.pl]Monika[/url], [http://t0mas82.bikestats.pl]Tomek[/url] & Mła. Po drodze zabieramy [http://coco75.bikestats.pl]Olka[/url] i jedziemy do C.K.Wiatrak na koncert Farben Lehre. na miejsce docieramy z małym poślizgiem. Pierwszy zespół już skończył, teraz gra Jumanji, ale jakoś chłopakom nie idzie specjalnie. Na szczęście jest piwo, zdecydowanie lepsze niż muzyka, nie trwa to długo i na scenę wychodzą Farbeni, zaczynają grać, już jest zdecydowanie lepiej. Brakuje kilku osób śpiewających z nimi na ostatniej płycie, ale jest nieźle. Przynajmniej jest czego posłuchać, grają w sumie kilka kawałków z nowej płyty + kilkanaście ze starego repertuaru. Piwo robi swoje, coraz lepiej się bawimy, niestety jak wszystko i to się kończy, wracamy na Helenkę z... buta i autobusem. Na miejscu jeszcze małe afterparty zakończone gdzieś po 2:00. Mocno zmęczeni idziemy na spoczynek, chyba zasłużony.
Rano w niedzielę późno zwlekamy się z łóżka, niestety specjalnie nie mam czasu muszę wracać do domu. Żegnam się ze wszystkimi i jadę, ostrożnie…, ale jadę... Docieram do domu i muszę się przygotować, do wieczornego wyjścia. Jeszcze krótkie spotkanie z siostrą, Filipem i qmpelami z Anglii. Nie trwa to jednak długo, o 19:00 czeka mnie kolejny koncert tym razem Happysad w MegaClubie w Katowicach. Docieramy na miejsce o czasie..., w zasadzie nawet trochę przed... w środku tłum, sporo nas, tak na oko będzie ponad 1000 dusz... . Koncert jest nieco inny od tego do czego przywykłem, przed Happysad-em nikt nie gra, wychodzą ONI z małym kilkuminutowym poślizgiem i zaczyna się... grają, grają, grają, publika bawi się, żadnego bydła, po prostu wszyscy świetnie się bawią. Jak miałbym porównywać, to jedyne co mi przychodzi na myśl to koncert Die Toten Hossen sprzed chyba 2 lat. Klimat był podobny, tyle, że publiczność zdecydowanie młodsza. Mocno zawyżaliśmy średnią wieku, ale tragedii nie było. ;P Cały występ trwał nieco ponad 2 godziny ciągłego grania z ew. przerwami 20 sekundowymi na zapowiedź, na pogaduchę. Dali radę. Zdecydowanie jest to jeden z lepszych koncertów na jakich byłem w ostatnim czasie, na dłuuugo zapadnie mi w pamięci. Szkoda tylko że skończył się po 21:00, że nikt przed nimi nie grał..., ale może właśnie to było w tym dobre? Nie wiem...
Piątek klasycznie niestandardowy, zamiast do domu lecę na Helenkę na spotkanie z rodziną Darka. Plan niespecalnie skomplikowany, trochę popracować przy regulacji mebli, a rano wypad na wycieczkę po wieżach ciśnień organizowaną przez Muzeum w Zabrzu. Regulacja wybitnie nam nie szła, może dlatego, że oboje mieliśmy serdecznie dość pracy, potrzebny był mały reset. To wyszło nam całkiem nieźle, a z rana gnamy na miejsce spotkania przy muzeum pakujemy się do autobusu i w drogę. Droga od początku była wielką niespodzianką, pewnych miejsc mogliśmy się domyślać, ale nie wszystkich. Droga prowadziła przez Zabrze, Bytom, Chorzów, Świętochłowice by w zakończyć się w Katowicach. Było nieźle, a wieczorem czekało nas spotkanie z Moniką i Tomkiem - wspólny wypad na koncert Farben Lehre zakończony małym afterparty. Więcej w kolejnym wpisie. A poniżej kilka fotek z objazdu wież Ciśnień.
Ps. Wpis z małym opóźnieniem, ale czasu chwilowo brak. Może do jutra uda mi się wyprowadzić bloga na prostą, a za chwilę chyba urwę się na chwilę na rower.
Niedziela rano, po wczorajszych szantach i 80% rumie, ciężko jest się pozbierać, głowa ciąży, śniadanie, jedna kawa, druga, kawa i... to jeszcze nie to. Leczenie browarem pomaga, ale przegiąć nie mogę, w końcu jeszcze mam drogę przed sobą. Rano trochę pogaduch, wizyta kolejnych gości, małe przymiarki do popełnienia biurka. Po miłym poranku i południu, w końcu muszę się pożegnać, dzisiaj jeszcze czeka mnie szybka wizyta u siostry, a później odwiedziny Saturna, potrzebne są 2 tablety, a tam jakieś dziwne promocje..., trzeba to sprawdzić...
Sama trasa bez jakichkolwiek problemów, widać, że dłuuugi weekend jeszcze się nie skończył, pewnie okaże się, że w poniedziałek z rana będzie wielki bajzel..., nie zmieni to jednak decyzji o wyjeździe do pracy na rowerze, jeszcze nie. W końcu jest "ciepło" Ps. Dzięki Darku, Anetko za przyjęcie, za wspaniały wieczór, poranek :) i za rum... ;P
Sobota, rano trochę przygotowań do wyjazdu, w końcu, na dzień dobry małe mycie Manfreda. W zasadzie wyszło całkiem spore czyszczenie całości, w końcu zmieniłem łańcuch na kolejny z trójki używanych, chyba troszkę przegiąłem, ostatnia zmiana łańcucha była ponad 1000km temu, różnica w długości jest spora, zanim wszystko się ułoży pewnie będę musiał pomęczyć się kilkaset km..., cóż... moja wina.
W końcu ruszam, jadę szosami, rower musi zostać względnie czysty. Włączam transmisję online na endomondo i jadę. Trasa klasyczna - Ochojec, Piotrowice, Ligota, Panewniki, Kochłowice, Wirek, Bielszowice, Kończyce, Zabrze Centrum Południe, Zabrze Centrum Północ, Mikulczyce, Rokitnica, Helenka.
Na szosach ruch minimalny, w końcu to weekend, w zasadzie środek długiego weekendu. Na miejscu miało być już całkiem sporo osób, jednak okazuje się, że impreza zrobiła się baaaardzo kameralna. Specjalnie nam to nie przeszkadza, dajemy radę, rum z kolą zabijał i to dosłownie, mieszanka wybuchowa. W sumie bawimy się do ok 4:00 trochę gramy w Rumicub-a. Jest nieźle, ale pora spać, może rano uda się gdzieś wyjechać...
Droga do domu podzielona na 2 części, pierwsza to szybki wypad na Helenkę w ramach c.d. przemeblowania, pięknie nam to wysżło, w między czasie niektórzy obejrzeli Derby Śląska. Przez całą drogę do Zabrza towarzyszył mi sypiący śnieg. Paskudny był jedynie przejazd przez ul. Leśną w Zabrzu, chyba pora przemianować ją na wodną, a przynamniej błotną...
Druga część powrotu ok 22:45, gdy już nie sypało, za to było ciemno jak ...., -4 na dworze, masa śniegu, wody i błota. Tym razem jazda w większości szosami, nie było czasu ani specjalnej ochoty na ładowanie się do lasu, tym bardziej, że na ulicach pusto, zero samochodów, zero wariatów, no może poza jednym zap...ym na KTM-ie ;P. Profilaktycznie odpalam pełną transmisję Online na Endomondo, tak aby w razie czego Darek wiedział gdzie postawić krzyżyk przy drodze :) W domu jestem krótko po północy..., dobrze jest kawałek przejechać się przed snem :)
Poniżej filmik jak się jeździ na rowerze szosowym, chyba pora kupić taki :) Martyn Ashton - Road Bike Party
A co do dzisiejszego święta (w zasadzie już wczorajszego, w chwili gdy to piszę), to opis nieco niżej.
Hołd Szujskich lub inaczej Hołd Ruski - ot w zasadzie całkiem ciekawa okacja do świętowania, w zasadzie zapomnieliśmy o tym, i pewnie nieprędko przypomnimy sobie o tym, a może warto przywrócić kilka faktów z naszej historii... .
Więc za Wikipedią: Hołd Szujskich – homagium przebywającego w polskiej niewoli, zdetronizowanego cara Rosji Wasyla IV Szujskiego i jego braci: Dymitra (dowódcy sił rosyjsko-szwedzkich w bitwie pod Kłuszynem) i Iwana (zwanego ros. Pugowką, pol. „guzik”), złożone królowi Polski Zygmuntowi III Wazie i królewiczowi Władysławowi (ówczesnemu carowi Rosji) 29 października 1611 w sali senatu Zamku Królewskiego w Warszawie, w relacji z XVII w. był aktem tak sławnym, wielkim i nigdy w Polsce niewidzianym. ....