Piątek, po pracy wyjazd na Helenkę, szykuje się kolejny weekend na wyjeździe. Jednak dzisiaj w planach mały rozjazd po okolicy. Dojeżdżam na miejsce spotkania, mały przepak i ruszamy z Darkiem w kierunku Zbrosławic. Dzisiaj spotkanie z Olkiem. Trochę kropi, lecz o to dla nas ;P. Na miejsce dojeżdżamy w niezłym czasie - 22 minuty. Na miejscu chwila na rozmowę, ustalamy trasę i... jedziemy za Olkiem. Szybko skręcamy w teren, odwiedzamy okoliczne bunkry, później po starym nasypie kolejowym jedziemy dalej. Po drodze sporo błota, pokrzyw, komarów. Całkiem solidna zaprawa przed wyprawą na Odyseję Miechowicką. Zatrzymujemy się na chwilę w okolicznej knajpce. Piękne miejsce i dziwnie opustoszałe. Jest już ciemno, jest późno, pora ruszyć w drogę powrotną. Żegnamy się z Olem i lecimy na Helenkę.
Piątek. Jest nieco po 14:00, zbieramy się z Darkiem wyszamy w długą powróż do Łochowa – bazy tegorocznego Dymna.
Od 3 godzin jesteśmy już w trasie i minęliśmy... Częstochowę, na wróży to dobrze..., odprawa jest o 22:30. Stajemy na chwilę przy stacji, kupujemy coś do picia, Darek zagaduje coś o piwie na wieczór, ale w końcu pewnie po drodze będzie milion sklepów, większy wybór, poza tym mamy do kupienia i tak nieco więcej drobiazgów, przy okazji muszę odwiedzić bankomat, na wioskach może być problem z płaceniem kartą. Ruszamy, szkoda czasu.
Jesteśmy już za Warszawą, jest późno, minęła 21:00, o sklepach nie ma już mowy, jedynie jakiś bankomat banku spółdzielczego udaje się odnaleźć. Może coś zwojujemy na miejscu, dla mnie to naturalne, że „wszędzie” są sklepy nocne..
W końcu na miejscu, mamy jeszcze kilkadziesiąt minut do odprawy, instalujemy się w bazie, chwila rozmowy ze znajomymi, przygotowanie rowerów i pora na odprawę.
Omawiane są kolejne trasy, piesze, rowerowe, ekstremalne. Nas interesuje z wiadomych powodów rowerowa. Prezentowane są nam 2 płachty – 2 wielkie mapy (1:50000 z 1985 roku) z zaznaczonymi 35 punktami gdzieś w terenie. Jako bonus dostajemy kolejne 4 kartki A4 z „szczegółowymi” mapkami okolicy punktów. Są 3 rodzaje takich mapek, w skali 1:15000. Mapy dostaniemy oczywiście dopiero przed startem, teraz to tylko informacja, czego możemy się spodziewać. Mimochodem zostaje rzucona informacja o insektach na mokradłach, podniesionych stanach rzek i... w zasadzie tyle. W międzyczasie dowiadujemy się, że człowiek odpowiedzialny za rozstawienie PK na trasie jeszcze nie wrócił (wyjechał o 3:00).
Trochę czasu zajmuje nam jeszcze przygotowanie plecaków do jutrzejszego dnia, we znaki daje się brak piwa, bo oczywiście o sklepie nocnym mogliśmy zapomnieć. To nie Katowice, to nie Zabrze, to nie Śląsk... Pora iść spać, ustawiamy budzenie na 4:30.
Sobota, 4:30 – odzywają się kolejne telefony, chwilę później zaczyna lać. Patrzymy po sobie i... jeszcze kilka min w śpiworze dobrze nam zrobi. 10 min później jest już po ulewie, pora zacząć się przygotowywać, czasu jest niewiele...
Wybija 6:00 – w końcu możemy zapoznać się z mapami – nie wygląda to dobrze, do zdobycia jest 30 PK + 5 PK dodatkowych (nieobowiązkowych) ustalamy wstępnie trasę na kilka najbliższych PK – rysowanie całości nie ma większego sensu, jest tego zbyt dużo. Wstępny plan to zaliczenie PK po wschodniej stronie Liwiec. Wyznaczona kolejność PK to 16, 27, 26, 24, 25, 29, 28, 32, 30, 34, 33, 35, 20 – a później się zobaczy.
Ruszamy na PK 16 – Granica kultur, zarastająca polana Punkt zaliczony dość szybko, spora liczba tłoczących się rowerzystów i piechurów wskazuje pozycję lampionu, dostęp do perforatora jest nieco utrudniony, trochę błota, każdy jeszcze stara się specjalnie nie zamoczyć. Na dokładkę dostępu do PK bronią eskadry komarów..., w ruch idzie spraj na komary, kleszcze i inne latające tałatajstwo
PK 27 – Jeziorko, zachodnia strona
Po raz pierwszy drobne problemy z mapami, przez 30 lat nieco się zmieniło, szkoły już nie ma, za to jest dom pomocy społecznej, zniknęły też niektóre ścieżki, na dokładkę coś nam się nie zgadza na mapach szczegółowych odległości są jakieś dziwne, miało być 1:15000, a wygląda na to, że jest inna skala 1:25000, szczęśliwie ten punkt też jest obsadzony i trafiamy na miejsce, jednak nazwanie tej kałuży jeziorkiem jest sporym nadużyciem, ruszamy dalej ścieżką, która kończy się... płotem, bokiem udaje się jakoś dostać do głównej drogi.
Kierunek PK 26 – granica łąki i lasu przy jeziorku Po drodze zatrzymujemy się przy sklepie na skrzyżowaniu dróg, wchodzę do sklepu, uzupełnić to czego wczoraj nie udało mi się kupić. Pakuję się i…. zaczepia nas tubylec informując że rowerzyści tam pojechali :). To też „tam” jedziemy, przy drodze stoi drogowskaz „3 laski”, jest nas 2 ale może damy radę, jedziemy. Wjeżdżamy w las, lasek co prawda nie ma, ale... jest ścięta gałąź brzozowa, leży w poprzek ścieżki, nie jest specjalnie duża, Darek najeżdża na nią i.... leży... wyglądało to nieciekawie. Ból, obtarcie, chyba to nic poważnego, na szczęście. Jedziemy dalej, próba posiłkowania się mapami szczegółowymi niewiele daje, problemów ze skalą ciąg dalszy, mimo tego udaje się odnaleźć PK. Wracamy.
PK 24 – wyspa, przejście przez odnogę Liwca od północy Wjazd przez polną ścieżkę, później gdzieś nam ginie, jedziemy na azymut przez łąkę, później mały lasek. Docieramy do brzegu rzeki. Da się przejść nie zamaczając butów :)
PK 25 – północny róg zagajnika sosnowego Dość szybko docieramy na miejsce i szukamy zagajnika sosnowego, tracimy sporo czasu, widzimy, że docierają kolejni uczestnicy i... mają ten sam problem, obchodzimy wszystkie okoliczne drzewa, ale.... zagajnik moim zdaniem wygląda inaczej, tym bardziej sosnowy zagajnik. Po 30 min odpuszczamy, nie warto. Nieco psuje nam to nastrój, ale jest jeszcze spory zapas czasu i PK, więc ruszamy na
Mała zmiana planów, nieco źle wyjechaliśmy, ale mamy blisko do tego PK 28 odwiedzimy chwilę później. Poważnie zaczynamy zastanawiać się nad oznaczeniami dróg na mapach, z mapy wynikało, że powinien być asfalt, a jest droga leśna, to nie pierwsze takie zaskoczenie, jednak doświadczenie Darka daje znać o sobie i bezbłędnie odnajdujemy ten PK., w tył zwrot, pora na
PK 29 – zakręt strumienia
nie mamy jakiś specjalnych problemów z tym PK, ruszam dalej na PK 32.
PK 32 – kępa drzew, mały lasek Ktoś miał poczucie humoru opisując punkty, na szczęście nie jest on problematyczny. Więc szybki zaliczenie i pora ruszyć dalej.
PK 34 – przecinka, u podnóża wydmy Troszkę błądzenia, kolejne miejsce gdzie coś się zmieniło od chwili wydania map którymi się posługujemy, jakby więcej budynków, więcej ścieżek, ale szczęśliwie docieramy na miejsce, lampion widać z daleka, wydmę już niespecjalnie, chociaż jest, tyle że mocno zarośnięta. Przy okazji mamy wrażenie, że komary odpuściły, tylko czemu? Podbijamy karty, w tył zwrot i na
PK 30 – lasek brzozowy 50m na NW od skrzyżowania Tym razem trochę trudniej, jakieś biegające burki powodują, że mylimy ścieżki i chwilę mija zanim naprawiamy błąd i leśnymi przecinkami z grubsza trafiamy w miejsce gdzie powinien być PK. Lampion jest mocno wypłowiały, słabo widoczny w gęstwinie młodych drzewek, odnalezienie go zajmuje nam chwilę. Przez łąkę ruszamy dalej, ścieżka gdzieś nam ginie, jednak z daleka widzimy drogą do której musimy dotrzeć, jedziemy na przełaj i niewiele by brakowało abym wpadł na elektrycznego pastucha, zatrzymuję się w ostatniej chwili kilka cm od niego...
PK 33 – skrzyżowanie przecinki z drogą Dotarcie w okolice PK zajmuje nam trochę, jednak to co tam zastajemy trochę przerasta moją wyobraźnie gdzie można postawić PK. Droga totalnie zalana, opłotkami, boczkiem udaje się przebyć z buta ok 200m przez rozlewiska, bagna, w końcu jest podbijam karty i... jak wrócić ;P, znowu na azymut , przez moczary.... komary znowu przypomniały sobie o nas.... Ewakuacja!!!
PK 35 – kępa drzew na polu W końcu coś przyjemniejszego sporo otwartego terenu, szybka jazda, PK mamy zaznaczony na zdjęciu satelitarnym, zero problemów z odnalezieniem, komarów nie ma ;), Podbijamy karty i w drogę.
PK 20 – róg wału Tym razem długa prosta wzdłuż wałów przeciwpowodziowych na Bugu, trochę piachu, ale już przywykliśmy, piorunem docieramy na PK, widać go z daleka... co prawda na zdjęciu Satelitarnym wgląda to inaczej, jednak podniesione poziomy rzek i zalany teren odmieniły nieco oblicze tej okolicy.
Skończyły nam się PK które zaznaczyliśmy na starcie, teraz to już improwizacja, najbliżej mamy PK 21 – skrzyżowanie przecinek przy rowie. Spoglądamy na mapy do PK prowadzą 2 przecinki, przy w połowie pierwszej jest na mapie zaznaczone bagno. Wybieramy tą drugą. Jedziemy przez las. Mamy do pokonania ok 1800m przez las. Pierwsze 600 jest bezproblemowe, jednak dalej ścieżka jest nieco bardziej zarośnięta, teren robi się podmokły, zwalniamy. Jadę przodem, przejeżdżam przez kilka kałuż, wjeżdżam w kolejną i.... cudem udaje mi się wylądować bezpiecznie na nogach, 2/3 koła wpadło do zalanej dziury. Wyciągam Manfreda i dalej już z buta przebijam się przez bagnisko. Nienażarte latające bestie tną nas z każdej strony. Przypomina mi się, że żaby jedzą komary, może jak zaczniemy kumkać lub rechotać to je odstraszymy, chociaż trochę? Ale nie jest nam do śmiechu rechotanie wychodzi nijak :) W końcu udaje się dotrzeć na miejsce, odbić karty i ruszamy dalej, jak się okazuje drogą która jest może trochę piaszczysta ale przejezdna i bez jakichkolwiek rozlewisk, kałuż.... ech.... Może będzie to nauczka na później? Na chwilę łączymy siły z Anią, Przemkiem poznanymi o drodze, jedziemy w tym samym kierunku na
PK17 – zachodni brzeg bagienka Początkowo idzie rewelacyjnie, dalej zaczynają się schody nie ma ścieżek tych które powinny być, strumienie też jakieś inne... przebijamy się nieco na azymut w końcu docieramy do miejsca gdzie spodziewamy się PK, spoglądamy na mapę szczegółową, odmierzamy wg skali 1:25000 i jedziemy, ścieżka coś szybko się skończyła, chyba źle wjechaliśmy, Ania i Przemek zawracają, Przemek odpuszcza i jedzie gdzie indziej, Ania odmierza jeszcze raz drogę. Za to ja zsiadam z rowera, idę na azymut, przechodzę przez jakiś strumień, zimny, w butach chlupie, obchodzę dobry kawał okolicy i wracam. Może 20m przed miejscem gdzie czekają rowery trafiam na PK. Hmmm. Coś jest nie tak... Spoglądamy na mapy i okazuje się, że wycinki pochodzą z 3 różnych źródeł i są w kilku różnych skalach, te bardziej zielone to prawdopodobnie skala 1:25000, te niebieskawe to 1:15000 a zdjęcia satelitarne nie mają skali. Ech.... Ruszamy dalej, chwilę później zauważam brak jednego licznika, shit.... jednak wiem, że stało się to na odcinku max 200, wracam się z buta. Odnajduję go, powrót biegiem, wsiadamy na rowery i jedziemy na
PK 15 – na tyłach cmentarza sióstr zakonnych
Kawałek przez ruchliwą 62, nie jest dobrze gdy samochody z dużą prędkością wymijają nas, na szczęście tuż za mostem na Liwcu skręcamy w prawo, jest spokojniej, bezbłędnie trafiamy na PK, wracamy na główną drogę i pora rozrysować plan obejmujący kilka dodatkowych punktów kontrolnych. Przeliczamy też czasy gdy nie zaliczymy czegoś. Okazuje się, że nie warto walczyć w tej chwili do końca, zysk ze zdobytych PK może nie zrównoważyć czasu ich poszukiwania, Chyba pora zmienić strategię, decydujemy się zaliczyć jeszcze kilka okolicznych miejsc i odpuszczamy resztę, błąkania po bagniskach mamy dość, podobnie jak latających żarłocznych bestii, tym bardziej że skończył nam się środek przeciwkomarowy. Pora na
PK 14 – kępa drzew nad Liwcem Większość po szosach, w Stachowie zatrzymujemy się w napotkanym sklepie, klimat dość dziwny, zresztą ogólnie okolica jest dość dziwna, miałem wrażenie, że ktoś cofnął czas o przynajmniej kilkadziesiąt lat. Miejscami nie widuje się murowanych domów, są tylko drewniane na dokładkę mocno już zniszczone, obok chałup znajdują się rozlewiska, mniejsze, większe, ale są praktycznie wszędzie, za to prawie nie widać pól uprawnych bo i gdzie? Na mokradłach? Może ryż by tutaj się przyjął, ale podłoże jest piaszczyste, więc pewnie też nie... Zwierząt hodowlanych praktycznie nie widać, może jakieś pojedyncze sztuki, ale to wszystko. Drogi asfaltowe należą do wyjątku. Za to sporo starych samochodów, motorów, skuterów, działających motorynek.... Jedyne z czego tu pewnie by się wyżyło to hodowla żab na rynek francuski. Pożywienia mają pod dostatniem, samo się mnoży na bagniskach.
Chwilę uzupełniamy braki energii w sklepie przysłuchując się lokalnej gwarze ;P knajpiarskiej i ruszamy dalej, szkoda czasu. Kawałek dalej wjeżdżamy w ścieżynkę by zdobyć PK, znajdującego się w krzakach tuż nad brzegiem rzeki. Wracając spotykamy kilku znajomych, wymieniamy kilka zdań i każdy rusza w swoją stronę. My jedziemy na kolejny
PK 13 – róg granicy kultur na brzozo-sośnie Odnalezienie właściwej ścieżki nie stanowi problemu, jednak im dalej w las tym bardziej otaczają nas chmary komarów, miejscami robi się ciemno od nich i te ciągłe bzzzzz.... dookoła,
Chwilę tam spędzamy, PK i uciekamy z lasu, pewnie straciliśmy po kilka litrów krwi... musimy dostać się jak najszybciej do drogi, tam nie ma tyle tego tałatajstwa. W koło wplątuje mi się jakiś patyk, jadę dalej, nie chcę się tutaj zatrzymywać, dopiero a szosie usuwam dziadostwo. Kawałek dalej czuję bicie na kole, chyba trzeba będzie je wycentrować, patyk pewnie narobił trochę szkód..., moja wina...
Wracamy do bazy, jednak po drodze zaliczymy jeszcze jeden
PK 31 – zakole rzeki od wschodu zaczynamy już popełniać błędy, początkowo źle skręcamy, szybko jednak korygujemy błąd, mijamy rzekę i wjeżdżamy w teren, tyle że PK nie ma, postanawiamy wrócić do szosy... i pojechać nieco w kolo przecinkami, jednak coś dalej jest nie tak przecinki są, jakie jakieś dziwne, kawałek dalej jest cmentarz, pewnie jakiś nowy bo na mapie go nie ma… kawałek dalej jest kolejny mostek, kolejna rzeka. Jeszcze raz spoglądamy na mapy i... w końcu zauważamy... na mapie też jest cmentarz i są 2 rzeki... już wiemy gdzie jesteśmy, pora do lasu pora odnaleźć PK podbić karty. Wracamy do bazy. Mamy dość.
Baza Uff. Wróciliśmy spoglądamy na siebie, na całym ciele mamy masę bąbli po ugryzieniach komarów. Chwila na mycie rowerów, pora na posiłek. Idziemy na stołówkę i.... szok. Proszę usiąść, już podajemy... dostajemy zupę, ciężko mi określić jaki miała smak, ale była dobra, była ciepła, a przede wszystkim była...., może 30s później podchodzi do nas kolejna osoba z obsługi kładąc na stole 2 hot-dogi. Patrzymy po sobie ale ok. Nie mija nawet10s i dostajemy kolejne 2 hot-dogi. Z opadniętymi szczękami patrzymy po sobie, po obsłudze.... wow.... Logistyka na najwyższym poziomie. W McDonald's mogą się od nich uczyć.
Było ciężko, sporo bagien, piachu, a przede wszystkim komarów dawał się we znaki. Jednak coś jest w tym maratonie, coś innego ,niepowtarzalnego, teren łaski jak stół, ale można się zmęczyć. Już za rok kolejna edycja :)
3 maja 2013 roku. Jak można uczcić takie święto? Tylko w górach na rowerze. Wraz z Darkiem około godziny 16:00 lądujemy w bazie „Rudawskiej Wyrypy” w Łomnicy. Dojeżdżając na miejsce mieliśmy mieszane uczucia, bo po pierwsze w tym roku gór jeszcze nie widzieliśmy, nie wspominając o jakiejkolwiek jeździe po nich. Na dokładkę przez całą drogę towarzyszy nam rzęsisty deszcz. Już na miejscu mamy okazję towarzyszyć organizatorom w otwarciu biura ;), chwila na powitanie i kierujemy się na stołówkę, mamy 2 godziny czasu do chwili gdy będziemy mogli się usadowić i być może chwilę pospać przed czekającym nas wysiłkiem. Wybija 18:00, w końcu chwila na przygotowanie posłań na jednym z korytarzy, przepakowanie się i pora chwilę zająć się rowerami. Przy okazji uświadamiam sobie, że chyba mnie po....o, jadę w góry w ciężki teren na szosowych oponach i kasecie. Nie wiem czy sobie poradzę, czy uda mi się wspiąć na jakąkolwiek górkę. Do startu niby sporo czasu, jednak gdzieś te minuty i godziny lecą, nie zauważamy a już minęła 22:00 za chwilę odprawa techniczna.
Dostajemy mapę, + kilka kartek z dokładnym usytuowaniem punktów w terenie, trochę tego dużo. Patrzymy to na mapy, to na siebie. Uczucia mieszane. Ubrać brązowe gacie, czy może od razu czerwoną koszulę? Wybija 23:00 – pora startu, pakujemy mapy do mapników i w tej chwili zauważam brak karty startowej, shit !!! Chwila zastanowienia i chyba domyślam się gdzie jest, gdzie ją zostawiłem. Biegiem do „rowerowego garażu” i powrót już z kartą. W końcu ruszamy, jako ostatni, jednak to nie maraton MTB gdzie liczy się każda sekunda i miejsce z którego się startuje. Początek prosty, niby delikatnie pod górkę, ale to szosa, nie czuć tych delikatnych podjazdów, można je śmiało zignorować, pędzimy ile sił w nogach, dość szybko doganiamy maruderów. Początkowo mamy delikatne problemy z nawigacją trzeba przywyknąć do map na których nie ma żadnych nazw miejscowości. Ta mała niedogodność specjalnie nie przeszkadza i po kilku spojrzeniach na mapie świetnie sobie z nimi radzimy, w zasadzie umieszczenie dodatkowych informacji mogłoby wręcz przeszkadzać.
Wjeżdżamy na żółty szlak w okolicach Janowic Wielkich (na mapie oczywiście nie ma żadnych oznaczeń szlaków, za to są na drzewach, słupach itd...), Wspinamy się kilometr za kilometrem żużlową doliną, mijając po drodze Mały Wołek i Wołek, lekko podmokłe podłoże daje się nam we znaki. Zbliżamy się do miejsca gdzie wg nas powinien być PK1, hm... punkt powinien być za wartkim potokiem płynącym wzdłuż ścieżki, jednak jakoś nie mamy ochoty na moczenie się w lodowatej wodzie. Po raz pierwszy spoglądamy na dodatkowe informacje umieszczone na osobnych kartkach n mapki bezpośredniej okolicy PK. Od razu widać, że coś jest nie tak, że nie jesteśmy w tym miejscu. Obok znajdują się jakieś magiczne piktogramy, ale cóż, trzeba będzie się przyjrzeć kiedyś co one oznaczają. Teraz możemy się jedynie domyślać. 50m dalej jest wjazd na interesującą nas ścieżkę i bez błąkania docieramy do PK1.
Pora skierować się na PK2. Z mapy wynika, że jest umieszczony w okolicy kamieniołomu w okolicach Przełęczy Rudawskiej. Nie udaje nam się znaleźć właściwej ścieżki jest ukryta za samochodami. W efekcie robimy kółko i lądujemy niedaleko punktu wjazdu w okolice kamieniołomu. Chwila zastanowienia, możemy nadrobić trochę drogi i podjechać po szosach, tyle, że stracimy kolejne cenne kilkadziesiąt minut. Od startu minęły już 3 godziny, a mamy zdobyty 1 pk. Odpuszczamy PK2, szkoda czasu, kierujemy się na PK 3.
Tym razem sporo zjazdów, tyle, że podłoże mocno niestabilne, usiane tu i ówdzie kamieniami, fragmentami drzew po ścince i poprzecinane podeszczowymi strumieniami, chwilami nie ma mowy o jeździe. Trzeba zejść z roweru i go przenieść, przeprowadzić. Ostatnie kilka km to szubki zjazd gdzieś po drodze wypada mi z mapnika mapa. Chwila zastanowienia czy się wracać, ale jak przypomnę sobie po czym jechaliśmy to... odpuszczam. Mamy jeszcze jedną. Po chwili wjazd w teren, ale... coś się nie zgadza, droga prowadzi nie w tym kierunku. Pora na analizę mapy i... nie jesteśmy na tej ścieżce na której powinniśmy. Wycofujemy się kawałek i tym razem już właściwą drogą docieramy w okolice PK. Chwila na odszukanie i jest. Podbijamy karty i ruszamy dalej, znowu podjazd, znowu sporo błota. później udaje się zdobyć PK :)
Pora na PK 4, tym razem zero problemów punkt odnajdujemy dość szybko, mało tego piktogramy umieszczone przy pozycjach poszczególnych PK coraz więcej nam mówią, zaczynamy się domyślać co one oznaczają :) Mała przerwa i pora ruszamy, zaczyna świtać, budzi się dzień, a my w drodze :). Zbliżamy się do kolejnego miejsca gdzie spodziewamy się PK5 i... nie ma punktu. Znowu próbujemy rozszyfrować piktogramy. Co może oznaczać, wężyk, krzyżyk i wężyk? Oczywiście skrzyżowanie że strumieni ;P. Dosłownie 5-6m od nas znajduje się coś takiego, podbijamy karty i ruszamy dalej.
Spoglądamy na mapę i... chyba odpuścimy PK6 i 7, są zlokalizowane gdzieś w okolicach Karpacza, długi ciężki podjazd. Wiemy, że i tak dzisiaj nie wygramy, więc czy będzie 1 PK więcej czy niej to już nie robi różnicy. Skracamy trasę kierujemy się na PK 8. Mały błąd nawigacyjny szukamy kolejnego PK 50m za wcześnie. Udaje się jednak dość łatwo skorygować błąd i odnajdujemy punkt.
W końcu przyszła pora na PK9, to baza, więc nie mamy żadnych problemów z odszukaniem tego miejsca, na dokładkę jest szansa na zmianę ubrań, jednak temp. nad ranem dość mocno spadła, jest ok 4 stopni, więc wielkich zmian w ubiorze nie ma. Za to uzupełniamy banki i żołądki, ruszamy na PK10 początek odcinka specjalnego. Z opisu wynika, że to tylko ok 10km a do zdobycia 12 punktów, powinno być prosto i szybko dodamy kilkanaście PK do naszego wyniku. Początkowo szacuję trasę na ok 90 min z buta. Jednak głębokie błoto, kałuże, ścianki, kamienie zmuszają nas do korekty planów, w wielu miejscach nie ma mowy o jakiejkolwiek jeździe.
Dojeżdżamy w końcu do mety Odcinka specjalnego. Uff – zajęło nam to 3 godziny. PK 23 zaliczony – meta OS-a :). Przerwa, na uzupełnienie baków, zjadamy po bananie i ruszamy dalej. Po drodze jeszcze PK 24 i PK 25 i możemy skierować się do bufetu na PK 26 sporo ruchliwych szos i jest...siadamy, raczymy się gorącym kubkiem, możemy też spłukać rowery, naoliwić napędy i chwilę odsapnąć.
Dostajemy też kolejną mapę, na drugą pętlę – tą.... bardziej terenową. Spoglądamy na mapę, na siebie i... krótka decyzja. Mamy na dzisiaj dość zaliczymy po drodze jeszcze ze 2 PK i do bazy. PK 38 i PK 39 mamy po drodze więc zaliczymy je i starczy. Na pierwszy ogień idzie PK 39, jest jednak coś co nas delikatnie niepokoi, poziomice jakoś tak gęstnieją na mapie, okazuje się, że podjazd jest męczący , kolejne kilka km pod górkę. Punkt znajduje się za skałką na polu ogrodzonym płotem, Więc skok przez plot i podbijamy karty. Powrót i... odpuszczamy PK38, wiele to już nie zmieni. Lecimy do bazy, jednak czuję dziwną potrzebę uzupełnienia elektrolitów, w wolnym tłumaczeniu muszę napić się koli. W sklepie jest tylko pepsi, jest mi wszystko jedno. Kupuję 1.5 wariant tego napoju + po 2 pączki w czekoladzie, siadamy na chwilę na trawie w pobliżu marketu. Jak fajnie gdy 4 litery mogą spocząć na czymś co nie podskakuje na wybojach. 20 min później dosiadamy rowerów i mkniemy do mety. Jest już pierwszy zawodnik z TR200 z zaliczonymi wszystkimi PK. Jak? Nie mam pojęcia, niemniej należą się gratulacje.
Jesteśmy już w bazie, zaliczone 25PK, 118km, 3600m przewyższeń. Jak na pierwszy taki „numer” to całkiem nieźle...., wiem jedno, podobało mi się ;) pewnie jeszcze tutaj wrócę na kolejne wyrypy, na kolejne edycje :)
Po BikeOriencie w końcu przyszła pora na powrót z Helenki do domu. Pakuję się, wsiadam na rower i jadę. Coś nienajlepiej się czuję, od rana łzawi mi lewe oko, czuję jakby coś w nim było, jakiś paproch, być może przywieziony z wczorajszego rajdu. Nic... do domu dojechać trzeba, wybieram szosy, powinno być nieco szybciej, w niedzielę ruch jest minimalny, więc sama jazda jest dość przyjemna, chociaż pogoda nijaka, chłodno, mokro. Zatrzymuję się na Wirku, już jakiś czas temu moją uwagę zwrócił wrak na poboczu (w zasadzie to chyba jakiś prywatny teren, ale nieogrodzony), rozkłada się tutaj już dobre kilka lat. Trzeba go obfocić, bo jeszcze kilka miesięcy i może po nim zostać tylko rudy ślad na ziemi.
Kilkanaście minut później ruszam dalej, docieram, teraz trochę przygotować do pracy, uzupełnienie wpisów na blogu i można odpocząć.
Trochę po godzinie 9:00 dojeżdżamy do bazy RNO – BikeOrient :) znajdującego się w Ośrodku Edukacji Ekologicznej w Lesie Łagiewnickim. Mamy „sporo czasu” do odprawy jest grubo ponad godzina. Startuje nas trójka Darek, Andrzej i oczywiści „Mła”, jednak tym razem jest nieco inaczej, startujemy jako Etisoft Bike Team. Firma w której pracujemy zauważyła nasze poczynania i postanowiła nas wspomóc w zmaganiach. Całość krystalizowała się kilka miesięcy, ale w końcu możemy wystartować jako EBT :)
Na parkingu pierwsze zaskoczenie, kilku uczestników rozpoznaje logotyp, nazwę i wie czym się zajmujemy. Gdy minął pierwszy szok, wymieniamy kilka zdać i czujemy, że to co robimy, to, że reprezentujemy firmę ma sens :)
Wróćmy do rajdu Trwają przygotowania rowerów, schodzi nam na tym około godzina. Kilkanaście minut przed startem postanawiamy na chwilę wjechać w las, sprawdzić sprzęt, rozruszać się, rozgrzać... Pogoda dopisuje, nad nami błękitne niebo, gdzieniegdzie usiane białymi chmurkami, świeci słońce, jest ciepło. Jednak wszystkie prognozy wskazują iż za kilka godzin nie będzie tak ładnie, pogoda ma się załamać,
Pora zakończyć szybki rozjazd i dotrzeć do bazy. Za chwilę ma się rozpocząć „ceremionia” odprawy oraz rozdanie map. Wszystko przebiega dość sprawnie. Andrzej wyrusza samotnie na walkę z trasą, z nawigacją, a ja z Darkiem zabieramy się za wstępne rozrysowanie plany trasy, zaznaczamy kilka punktów zostawiając dalsze decyzje na później, zemści się to na nas później.
Ruszamy w teren, na pierwszy ogień idzie PK10 – ogrodzenie Mapa lasu Łagiewnickiego ma skalę 1:15000 ciężko się przyzwyczaić do takiej skali, gdzie 1,5km to aż 10 cm, „przejazd mapy” w poprzek zajmuje nie więcej niż 6-7 minut. Za to w samym lesie świetnie oznaczony zielony szlak, rowerówki itd, do punktu docieramy w kilka minut, nawet nieco go przejeżdżamy, na szczęście dość szybko naprawiamy błąd i możemy jechać dalej do
PK4 – róg ogrodzenia Całość pokonujemy szosami, najlepszy możliwy wybór, mijamy pałać Hainzla, kościół św. Antoniego i klasztor franciszkanów. Z daleka widać lampion i kręconcych się w pobliżu rowerzystów :), nie ma się specjalnie nad czym zastanawiać, zresztą czasu na zwiedzania okolicy też nie mamy, w końcu to zawody, a nie wycieczka krajoznawcza, na tą pewnie też przyjdzie kiedyś czas. Podbijamy karty i ruszamy na pobliski
PK1 - szczyt wzniesienia którym okazuje się Ruska Góra, w końcu musimy się zmierzyć z podjazdem w terenie, bez problemów docieramy na miejsce odbijamy się i ruszamy dalej leśnymi ścieżkami szukać
PK8 – skrzyżowanie dróg Większość trasy pokonujemy niebieskim szlakiem napoleońskim, a kawałek dalej kilkaset metrów leśną rowerówką, Nawigacja banalna, bezbłędnie zaliczamy kolejny punkt, a przy okazji jest szansa na uzupełnienie energii, miejsce okazuje się punktem żywieniowym. Posilamy się, uzupełniamy elektrolity i musimy dorysować kawałek trasy, nasze wcześniejsze malunki kończą się na tym punkcie. Rozrysowujemy kolejny fragment trasy, Jedziemy na
PK15 – zagajnik W ciągu kilku minut jesteśmy na miejscu, nie zastanawiamy się wiele, podbijamy karty i.... Darek zauważa, że zamiast na PK13 lepiej będzie zaliczyć wcześniej
PK7 – szczyt wzniesienia Późniejszy powrót do tego punktu kosztowałby mas zbyt wiele czasu, więc lepiej zaliczyć go od razu, kolejne miejsce szybko odnalezione, jednak wjeżdżając czuję że coś jest nie tak z rowerem, na zakrętach strasznie pływa, widzę że zeszło powietrze z dołu opony. Ech..., chwila postoju, zmieniam dętkę, Darek w tym czasie poprawia mapnik. Tracimy ok 10 minut. Gdy wszystko jest ok możemy ruszyć dalej, tym razem zabieramy się za resztę punktów na drugiej mapie. Pora pojechać na PK13. Jadąc jednak sosami zjeżdżamy popełniamy błąd w nawigacji, przejeżdżamy drogę w którą mieliśmy skręcić i zamiast na PK13 docieramy do drogi nr 14, z mapy wynika, że musimy skręcić w lewo i podjechać ok 3km. Co prawie czynimy i skręcamy w... te drugie lewo więc zamiast zbliżyć się do poszukiwanego punktu oddaliliśmy się jeszcze bardziej. Przyglądamy się mapie i.... najlepszym wyborem w tym przypadku będzie
PK16 – cmentarz bocznymi drogami docieramy w pobliże punktu, zagadujemy autochtona o położenie cmentarza, i.... zostajemy zdrowo zrugani za wcześniej przejeżdżających tędy bikerów, okazuje się, że wszyscy jeżdżą na przełaj prze prywatną łąkę, a później pole, nie chcemy podsycać agresji rozmawiamy z nimi krótko, właściciele uspokajają się i sami wskazują nam położenie cmentarza ewangielickiego,
w zasadzie tego co po nim zostało. Podbijamy karty i pora na
PK14 – szczyt wzniesienia Bardzo szybko odnajdujemy do i nie zastanawiając się wiele ruszamy dalej odszukać
PK17 – ruiny budynku to najdalej wysunięty na wschód PK, zaliczając go od tej chwili będziemy powoli wracać do bazy, w zasadzie to jesteśmy w połowie dystansu do pokonania :), jadąc po terenie prawie przegapiłem ten punkt, na szczęście pierwszy nawigator czuwa i zwraca moją uwagę na ruinę, chyba raczej resztki fundamentów budynku. Ponownie podbijamy karty i pora ruszyć do
PK20 -zagajnik na mapie zaznaczona jest ścieżka i obok widać, że będzie w pobliżu budowana droga, ruszamy i... trafiamy na plac budowy fragmentu A1, na szczycie wzniesienia widać pracująca koparkę, ale my nie damy rady? Wjeżdżamy na rozkopany teren i... obydwoje mamy dość dziwne wrażenie, w jednaj chwili czujemy jak zapadają się koła, rowerem jedzie się jakby opony kręciły się w kilkucentymetrowym budyniu, dziwne uczucie.... jedyne w swoim rodzaju, ciężki podjazd, ale... zjazd również nie należy do super szybkich. Chwilę później docieramy do drogi asfaltowej...., na której jest niewiele asfaltu,to nie pierwsze takie miejsca, ale też nie ostatnie na naszej trasie, mam wrażenie że to dość charakterystyczny motyw w tym regionie. Odbijamy w dróżkę polną i szybciutko zaliczamy kolejny PK :). Przyszła pora na
PK19 – skrzyżowanie dróg Mijamy dworek w Starych Skoszewach, kawałek dalej na wzniesieniu mijamy kościół Wniebowzięcia NMP i św Barbary po czym skręcamy na zielony szlaka po przecięciu szosy wjeżdżamy na łódzki szlak konny (pamiętam je z jury kr-cz), jednak ten jest całkiem przyjemy, prawie jak polna autostrada. Punkt znajduje się przy krzyżu. Chwila na podbicie kart i kolej na
PK18 – szczyt wzniesienia kolejny kawałek trasy nad którym nie ma się co specjalnie zastawiać, większość o szosach, do Pk docieramy w ekspresowym tempie., z jego odnalezieniem też nie ma większego problemu. Pora na kolejny
PK13 – mała żwirownia podchodzimy do tego PK po raz drugi. Pora naprawić wcześniejszy błąd w nawigacji. Droga prowadzi częściowo lasem z niesamowitym zjazdem na którym osiągamy chyba najwyższą prędkość :), tyle, że zniszczony asfalt, a później kamienie zmuszają nas do nieco ostrożniejszej jazdy. Ponownie docieramy do drogi 14, przejazd od szosą i kawałek dalej mamy skręcić w teren. Mama jest dość dokładna jednak udaje nam się, źle wjechać i... zamiast zjechać kilkaset metrów w dół i wbić się w kolejną ścieżkę która doprowadziła by nas na PK, postanawiamy kontynuować wspinaczkę i wjechać przecinkę najeżdżając punkt z drugiej strony. Oj... okazuje się to jedną z najgorszych decyzji, tracimy się w terenie, nie jesteśmy w stanie ustalić swojej pozycji, trochę kręcimy się w kółko... w końcu decyzja zjeżdżamy do pobliskiej drogi do przystanku PKS- który jest charakterystyczny i ponownie najedziemy na PK tym razem odmierzając drogę. Masakra, okazuje się że w zasadzie przejechaliśmy koło tego miejsca wcześniej może w odległości 100-150m. Straciliśmy niepotrzebnie ponad 40minut. Mamy nauczkę na przyszłość. Od jakiegoś czasu zaczął padać też deszcz, robi się nieprzyjemnie, jest chłodno.
Skoro Pk jest już zaliczony pora wrócić na pierwszą mapę do lasu Łagiewnickiego zaliczyć brakujące 8 PK. Kierujemy się na
PK3 – skraj lasu Zaczyna czuć zmęczenie, ale nie te fizyczne, zaczyna popełniać błędy w nawigacji, dobrze że mam bardziej doświadczonego kompana, w odpowiednim momencie zwraca mi uwagę, że pora na wjazd w teren aby odszukać punkt. Niebieski szlak jest rewelacyjnie oznaczony i nie mamy roblemu z dotarciem na miejsce. Karty podbite i jedziemy na
PK11 – nasyp umieszczony jest przy jednej z leśnych ścieżek, lampion jest widoczny z daleka, odnajdujemy go bardzo szybko. I kawałek dalej czeka na nas kolejny
PK9 – szczyt wzniesienia docieramy na miejsce w niespełna 2 może 3 minuty, punkty w lesie Łagiewnickim są rozłożone blisko siebie, w charakterystycznych miejscach widocznych z daleka, przynajmniej tak nam się jeszcze wydaje. Podbijamy karty i pora na
PK 16 – szczyt góry szczytem okazuje się „Rogowska Góra (śmieciowa)”, sam bym tego nie nazwał górą, ale jest kawałek podjazdu a w zasadzie podejścia, bo na szczyt prowadzą 3 ścieżki, w lewo, w prawo i centralnie środkiem, jako, że nie znamy tego miejsca wybieramy środkową, ścianka jest stroma i nie ma mowy o podjeździe, już na szczycie widać, że najlepszą opcją była ścieżka lewa, dość łagodna okalająca „górę”. Poszło szybko. Pozostały do zaliczenia już tylko 3 PK.
Ruszamy na ten wysunięty najdalej na południowy-wschód
PK2 – skraj lasu tym razem mamy do pokonania ok 3km rogi na wprost, na miejscu opis i oznaczenie okazuje się nieco mylące, 2 razy podchodzimy do tego PK. I w końcu z wykorzystaniem linijki udaje się je odnaleźć. Pozostał powrót do szosy niedaleko mety i odszukanie
PK5 – szczyt wzniesienia kolejny szczyt, znowu las, jednak tym razem jest jakoś inaczej, o ile wcześniej wszystkie ścieżku i drogi rowerowe było dobrze oznaczone to tym razem nie ma nic. Nie ma oznaczenia które powinno być – czerwona ścieżka rowerowa. Jeździmy w pobliżu miejsca gdzie spodziewamy się PK i nic, robimy kółeczko i wracamy do drogi, w ruch idzie ponownie linijka, odmierzmy dokładnie kolejne metry i … punktu nie ma, czas leci, do zamknięcia mety pozostało tylko kilkanaście minut, a my jesteśmy jeszcze w lesie, w końcu decyzja, punkt powinien być tam jedziemy offroad na azymut i... trafiamy na PK. Okazuje się, że była nawet ścieżka, tyle, że odchodziła nieco w innym miejscu niż się spodziewaliśmy, była wąska i przykryta grubą warstwą zeszłorocznych liści.... Do zaliczenia pozostał już tylko PK12 – paśnik – to punt którego nie zauważyliśmy wcześniej, a który właśnie się mści... mamy może 10 min. Odpuszczamy, lepiej jednak dotrzeć do mety przed czasem z jednym brakującym PK niż z kompletem o czasie. Jedziemy na metę – trudna, ale jedyna słuszna decyzja. Na miejscu spotykamy się z Andrzejem, czeka na nas ponad godzinę, ech... to efekt 2 błędów – Pk13 * 2 i PK5. Trudno.
Czekamy chwilę na ogłoszenie wyników, w międzyczasie jakaś kiełbaska, herbatka, kilka wymienionych z innymi zawodnikami zdań. Dekoracja przebiega dość sprawnie, pozostało się pożegnać i ruszyć w drogę powrotną. Zaczynamy tez odczuwać zmęczenie, chłód... Pakujemy rowery i pora wrócić do Zabrza...
Jak na pierwszy występ to wyszło nieźle, kolejne RNO pokaże na co nas stać, a to już w przyszły weekend. Nie będzie lekko.
Z pracy wychodzę nieco po 16:00, tyle, że dzisiaj powrót w wersji skróconej, jutro wypad na BikeOrient do Łodzi, wyjazd wcześnie rano. Aby nie kombinować najlepszym rozwiązaniem jest małe spotkanie before party u Darka. Planuję przejazd ul. leśną. Jednak pomimo tego, że jechałem tędy już wielokrotnie udaje mi się źle skręcić, za to w chwili gdy uświadamiam sobie mój błąd, dochodzę do wniosku, że co mi tam, pojadę inaczej, najwyżej zwiedzę więcej ;) Tak też się dzieje, kluczę po Mikulczycach by w końcu pojechać kawałek za autobusem, który wyprowadza mnie w miejsce które znam i wiem gdzie jestem :) Dalsza trasa to już czysta przyjemność, za to kilka km więcej dołożone.
Niedziela…, czwarta rano…, wcześnie, bardzo wcześnie. Trzeba wstać, pozbierać się, za 2 godziny odchodzi mój pociąg, pociąg do Piotrkowa Trybunalskiego. Zbieram się niespiesznie, jednak czas płynie nieubłaganie, wskazówki zegara na ścianie nie chcą się zatrzymać, pędzą gdzieś coraz szybciej… Jest już po piątej…, pora wyjść, wyjechać… w końcu to Rowerowa wycieczka, w ostatniej chwili zmieniam opony na bardziej terenowe… Do dworca PKP docieram 20 min. przed czasem odjazdu i… pierwszy dylemat który to mój pociąg? Po numerach ustalam, że to ten który jedzie do Gdyni :). Jest podstawiany, jednak żadnego konduktora, nikogo… szukam mojego wagonu, to ten…. nieopisany :), ale jest miejsce na rower :), ech…, żeby tak wszystkie pociągi wyglądały a nie tylko te z TLK.
6:10 – godzina odjazdu…, mam ponad 2 godziny na czytanie, jednak nie mogę się skupić na książce, jestem niedospany, ale zasnąć też nie mogę…, przyglądam się mijanym krajobrazom, moją uwagę zwraca wyświetlacz LED, umieszczony nad drzwiami, pokazuje prędkość pociągu, mijane stacje i… temperaturę…, -8, -9, -10, -11… oj…. Na szczęście od Częstochowy temperatura szybko rośnie, -10, -9, -8, -7, -6, ciepło ;P
Rozdział I
Wysiadam na stacji w Piotrkowie Trybunalskim, mam 2 godziny do spotkania, ale ok. 26km do przejechania, po nieznanym mi terenie…, nie wiem czego się spodziewać, ile mi to czasy zajmie. Główne dlatego odpuszczam zwiedzanie miasta, chociaż wiem, że jest co oglądać, co zobaczyć… Obiecuję sobie, że jak będę wracał to wtedy zatrzymam się w centrum na chwilę. Spoglądam na mapę na trekbuddy i z grubsza nakreślam plan przejazdu. Kierunek Koło(taka miejscowość), krążę po Piotrkowie i w końcu trafiam na właściwą drogę, jednak im bardziej oddalam się od centrum tym więcej kraterów na drodze, mam wrażenie, że meteoryt również i tutaj pozostawił po sobie ślady. Gdy tylko mijam rogatki miasta zaczyna się horror, oblodzona droga z wąskimi koleinami, nie zastanawiam się czy, ale kiedy zaliczę glebę…, nie mylę się, jakieś 3 km dalej koło wpada w rozpadlinę, a ja ląduję na drodze, lewe kolano boli…, robię sobie krótką przerwę, mały posiłek, uzupełnienie płynów, rozmasowanie obolałej kończyny i ruszam dalej… 1:0 dla mnie :)
W Kole drogi odśnieżone, dość gładko się jedzie, nawet powiedziałbym przyjemnie, od czasu do czasu na niebie pojawia się słońce i robi się ciepło. Droga niezbyt skomplikowana, wystarczy trzymać się głównego traktu, więc mijam kolejne miejscowości Lubiaszów, Golesze, Golesze Duże, Młoszów, jako, że w większości jest to otwarty teren to na drodze nie ma kolein, a jedynie gdzieniegdzie cieniutka warstwa lodu czy śniegu. Kieruję się na Wiaderno, przede mną kilka km przez las i… powtórka z rozrywki, lód, koleiny, śnieg…, jednak tym razem nie zaliczam gleby, udaje się dojechać na otwarty teren. Zbliżam się do Wiaderna, drogi odśnieżone, odlodzone, można nieco przycisnąć. Dojeżdżam z do skrzyżowania na którym jestem umówiony z Posterunkową :) i w tej chwili dostaję sms-a o możliwości spóźnienia, postanawiam ruszyć dalej drogą wprost do Tomaszowa, wyjechać na spotkanie. Staję w pobliżu skrzyżowania ulic Dąbrowskiej, Bema i Zielonej. Chwila na posiłek… czekam…
Rozdział II
Nie mija nawet 5 minut gdy nadjeżdża Karolina. Krótkie powitanie, chwila rozmowy, pokazuje mi mapę…, trasa ambitna, boję się jednak tych oblodzonych szos na które możemy się natknąć. Ruszamy. Przejazd przez centrum miasta i kierujemy się na ul Strzelecką do tutejszego bunkra, z zewnątrz nie jest specjalnie okazały, pewnie sam bym go pominął, jednak przewodniczka wyjaśnia iż jest to największy bunkier w mieście. Szkoda, że nie udało się wejść do środka, może innym razem?
Pozostawiamy budowlę samotną, gdy Karolina zaczyna przyspieszać, pogania mnie, mamy gdzieś zdążyć, pędzimy na złamanie karku i dojeżdżamy do pobliskiego parku/ośrodka położonym nad Pilicą, wita nas spora grupo mocno roznegliżowanych ludzi…. Nie jestem przyzwyczajony do takich widoków zimą przy ujemnej temperaturze, na dokładkę im bliżej rzeki tym widoki coraz bardziej szokujące, próbuję pozbierać wszystko do kupy….
Toż to muszą być morsy…, w tej chwili widzę ludzi wbiegających do rzeki… Temp wody pewnie jest wyższa niż temperatura otoczenia, jednak patrząc na te obrazki robi mi się zimno. Chyba pora na odwrót, na szczęście Tymoteuszka podziela moje zdanie, a już myślałem, że kąpiel w rzece to będzie jedna z atrakcji dzisiejszego dnia :) Chwilę później jesteśmy już na drodze prowadzącej do Niebieskich Źródeł, co prawda widziałem je już na zdjęciach wcześniej, jednak w rzeczywistości są zdecydowanie ładniejsze… Oczywiście nie obyło się bez chwili dla fotoreporterów :)
Próbujemy się wydostać parku ścieżką leśną, jednak spore ilości zalegającego śniegu wpływają na naszą decyzję. Odwrót.
Rodział III Kierujemy się na Groty Niegórzyckie, w zasadzie to Karolina kieruje nas na nie, ja mogę jedynie podążać za przewodnikiem i dotrzymywać towarzystwa. Dojeżdżamy na miejsce, kupujemy bilety i mamy 10 minut czasu do wyjścia poprzedniej wycieczki….
Mamy trochę czasu by na spokojnie porozmawiać, wymienić się upominkami i… przerywa nam przewodnik zapraszając do środka. Wewnątrz góry tras może nie jest specjalnie długa, za to okraszona niesamowitymi opowieściami i legendami tego miłego młodego człowieka, ma gość talent.
Dowiadujemy się o historii tego miejsca, o właściwościach dość specyficznego piasku wydobywanego z tego miejsca, okresie jego upadku, zapomnienia i w końcu odrestaurowania i przekazana we władanie turystom.
Po kilkudziesięciu minutach opuszczamy ciepłe i wilgotne podziemia, razi nas słońce odbijające się w białym zeszklonym śniegu… Mija kilka min zanim się przyzwyczajamy i możemy ruszyć dalszą drogę. Chwilę później jest podjazd i jak mi ktoś będzie wciskał ciemnotę, że okolica jest płaska… Na dokładkę zaczyna się odcinek „specjalny” oblodzone wąwozy na drodze, jakoś udaje mam się dotrzeć do Swolszewic małych, w pobliże naleśnikarni, gdzie zaplanowany był mały popas… jednak wewnątrz nie ma żywego ducha, pora zawrócić i skierować się na tamę na zalewie Sulejowskim. W lesie na zakręcie chwila nieuwagi i Karolina ląduje na drodze, wygląda to nieciekawie, na szczęście obrażenie chyba nie są zbyt wielkie, podnosi się z rozbrajającym uśmiechem, wsiada na rower i…. jedzie dalej. 1:1 :) (oboje zaliczyliśmy dziś po glebie). W końcu docieramy na tamę, po prawej stronie wita nas dość niecodzienny widok roweru stojącego kilkadziesiąt metrów od brzegu, na lodzie a kawałek dalej ludzie łowiący ryby… Na zaporze oczywiście kolejna przerwa, tym bardziej że rozpogadza się, świecie słońce, temperatura wg licznika ok. zera…, ciepło, piękne błękitne niebo pokryte białymi chmurami :). Trzeba to uwiecznić.
Tymoteuszka proponuje mi pociągniecie składu naszego krótkiego pociągu, ruszam więc jako pierwszy, z tyły na szczęście docierają do mnie polecenia, za wielką wodą skręć w lewo, a teraz pod górę i w prawo… :) fajnie. Trafiamy na kolejny podjazd, do łatwych nie należy…. Chyba nawet na swojej drodze do pracy nie mam czegoś takiego…, jest gdzie się zmęczyć. Może kilometr dalej zauważam dość spory kompleks klasztorny, okazuje się, że jest to klasztor-sanktuarium św. Anny w Smardzewicach…,
ruszamy dalej i.. skręcamy w leśną drogę… na szczęście jest dość dobrze utrzymana, widać, że jeżdżą nią samochody, znaki wskazują iż kierujemy się do Ośrodka Hodowli Żubrów. Kilka km przez las, rozmawiamy nieco i w którymś momencie zauważam, że Karolina gdzieś mi zniknęła z pola widzenia, odwracam się i widzę ja w rowie. 2:1 dla Niej. Chwila na pozbieranie się i ruszamy dalej jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy…, wow… dość specyficzne miejsce, może też inaczej wyobrażałem sobie takie miejsca, niemniej żubry są, wraz z młodymi i… klonami XXL Musty…
Mija dobre kilkanaście minut, pora pożegnać tą ostoję i ruszyć w dalszą podróż… na tapecie tym razem Jeleń, a dokładnie schron kolejowy w Jeleniu. Strasznie długi, wielki i…. opuszczony, zaniedbany, kawałek dalej kolejny kompleks budynków. Niesamowite miejsce i chyba mało znane, chociaż ślady świadczą o dość częstych lokalnych imprezach odbywających się zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budowli…
Kolejna chwila odpoczynku w cieniu bunkra… i ruszamy tym razem pora na zdobycie Spały, najkrótsza droga prowadzi leśnym szlakiem, jednak nie mamy pojęcia w jakim on jest w tej chwili stanie, czy da się tamtędy przejechać, czy będziemy pchać rowery? Na szczęście widać ślady po samochodach kursujących po nim, wyjątkowo mnie to cieszy, bo ścieżka jest dość ładnie ubita. W Spale rzuca nam się w oczy piękna Karczma, po kilku godzinach na chłodzie robimy dłuższą przerwę, herbaciano-kawową ze szczyptą zup. Jest ciepło, przytulnie, czas mija na rozmowie…, aż nie chce się wychodzić na taki ziąb, ale czas goni…. Dosiadamy rowery i ruszamy dalej. Może kilometr dalej Tymoteuszka zsiada z roweru i wchodzi na ścieżkę leśną, gdyby nie przecinka pomiędzy drzewami nie pomyślałbym nawet o tym, tam coś może być, że droga gdzieś prowadzi. 600 metrów przez zaspy i jesteśmy koło groty św. Huberta, wybudowanej w podziękowaniu dla prezydenta Ignacego Mościckiego.
Kawałek dalej jest coś, co chciałem zobaczyć, jednak ilość śniegu leżąca na ścieżce powoduje zmianę planów, nie tym razem… wracamy po śladach do szosy i wracamy do Spały, jeszcze chwila przy sklepie i kilka metrów dalej przy latarni morskiej :)
i ruszamy w do Tomaszowa. Robi się późno. W pobliżu centrum żegnamy się i obiecuję kolejną wizytę, gdy już wszystko się zazieleni, gdy biel nie będzie tak kłuła w oczy, gdy wszystkie ścieżki będą przejezdne. Dziękuję za towarzystwo/oprowadzenie. Było naprawdę miło.
Rozdział V
Zaczyna zapadać zmrok, jeszcze wczesny o tej porze roku, ale włączam lampki i ruszam po porannym śladzie do Piotrkowa. Początkowo jest nieźle, „wysokie” temperatury w ciągu dnia częściowo rozpuściły lód, jednak pamiętam co było w lesie i kawałek za Wiadernem w lesie ląduję rowie 2:2. Zbieram się i ruszam dalej, spoglądam na zegarek, mam ponad 2 godziny czasu do pociągu. Mogę więc jechać powoli i dystyngowanie jak kiedyś wspominał Kajman. Jednak droga jest męcząca… Wzrok wbity w jeden punkt oddalony około 5m od roweru. Kolejne koleiny, lód, w końcu kilka miejscowości i otwarty teren, jednak nie ma co szaleć, chwila nieuwagi i będę znowu leżał… niewarto. Za Kołem zaczyna się ostatni przejazd przez las. Pojawiają się kratery w jezdni, jest ich coraz więcej, a to znak, że zbliżam się do Piotrkowa Trybunalskiego. Już widzę rogatki, widzę odśnieżoną drogę, oświetlenie uliczne. Ulga. Przejechałem. Spoglądam na zegarek, dochodzi 20:00, mam ok. 30 min. Docieram do centrum, przejeżdżam przez rynek, przez chwilę mam ochotę by się zatrzymać i obfotografować wszystko. Piękne centrum. Jednak czuję, że muszę już coś zjeść, jadę w kierunku dworca PKP, zatrzymuję się przy jakimś sklepie całodobowym, wchodzę do środka i kupuję jakieś ciastka i napoje… Już na perownie wchłaniam całą porcję HITów jest mi dobrze. Wdaję się w rozmowę z mieszkańcami to c mówią o mieście o okolicy nie napawa optymizmem… W zasadzie te kilka osób z którymi mam okazję podyskutować twierdzą, że jest to miasto w zasadzie wymarłe, gdzie młodzież ucieka, wyjeżdża, miasto emerytów… Nie tego się spodziewałem, burzy to moje wyobrażenie o tym miejscu. Ech…
Epilog
Jestem w pociągu, tym samym którym jechałem tutaj, w między czasie zdążył dojechać do Gdyni i wrócić. Na szczęście wyświetlacz LCD ma wolne, nie pokazuje już temperatury. Chyba to lepiej :). Za to co jakiś czas z kołchoźników rozlega się głos Kierownika pociągu informujący o kolejnych stacjach. Rozleniwiam się, jednak nie chce mi się spać, ale odpływam. Jest kilka min. przed 23:00 jestem w Katowicach pozostało wsiąść na rower i przejechać ostatnie 6km. Jadę najkrótszą trasą, to nie pora na szaleństwa, tym bardziej, że na twarzy czuję szczypiący mróz, jest zimno. Już w domu, szybka kąpiel i spać… Rano czeka mnie praca
Podziękowania
Podziękowania należą się jednej osobie, Karolinie za to, że zechciała zostać moim przewodnikiem, za to że pokazała miejsca do których sam pewnie bym nie trafił, pominął by je, za wspaniałe towarzystwo i za to, że poświęciła dla mnie swój cenny czas. Wielkie Dzięki
Ślad tylko w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego, Tomaszowa Mazowieckiego i Spały. Do kompletu powinny być dojazdy do i z dworca w Katowicach... kolejne 12km(w sumie).
W sobotę wieczorem dzwoni Adam z informacją, że w Gliwicach nocuje Łukasz i dobrze by było go podholować troszkę w kierunku Chorzowa..., chwila zastanowienia, małej korekty planów, telefonów do Darkia i zaczyna się z grubsza kształtować niedzielny wypad rowerowy. Umawiamy się przy pomniku w Makoszowach ok 9:00.
(Tytuł wpisu nawiązuje tylko do kształtu śladu GPS....)
Ruszam wcześnie rano, no może trochę przesadzam..., jest ok 8:00, w Zabrzu mam być na 9:00, do przejechania ok 20km, tam mam się spotkać z Darkiem i Łukaszem. Szybkie spojrzenie na komórkę i... widzę -8.... brrr, ale jak mus to mus..., ruszam, do Makoszów trasa to standard "doparacowy", więc nie muszę kombinować z wyborem szlaku, po prostu jadę... . Na miejsce docieram 15 min przed wyznaczoną godziną. Mam chwilę czasu, wykorzystuję to jak potrafię, tzn wyciągam aparat, trzeba strzelić kilka fotek...
Przed 9:00 melduje się Darek, chwila rozmowy, wymiany zdań i widzimy, że od południa ktoś podąża do nas na swoim rowerze, Podniesiona lewica sugeruje nam iż może to być wyczekiwany przez nas Łukasz - zdobywca gmin.
Witamy się, kolejna wymiana zdań i ruszamy, początkowo ja prowadzę, a że mam głupią tendencję do częstej jazdy na azymut, szczególnie gdy z grubsza znam okolicę (czytaj Rudę Śląską) to ładujemy się w jakąś drogę osiedlową, nie kombinujemy zawracamy kilkaset metrów na główną drogą (a trzeba było objechać garaże, za nimi wg google-a jest ścieżka, sprawdzę to przy okazji)
Łukasz zatrzymuje się kilka razy, robiąc zdjęcia naszemu pięknemu Śląskowi, tym familokom, tym blokowiskom...,
Na chwilę zatrzymujemy się przy bramie obozu niemieckiego/rosyjskiego w Świętochłowicach, czasu nie ma zbyt dużo w Chorzowie czeka na nas Limit
Ruszamy więc dalej, po drodze kilka zjazdów podjazdów, przelot przez Chorzów i już jesteśmy w pobliżu stadionu Śląskiego, gdzie czeka 4 kompan. W takim składzie robimy piękną eskę po Parku Śląskim
Wyjeżdżamy na Bytkowie, mały objazd po Siemianowicach Śląskich i przy wylocie na Katowice nasza drużyna rowerowa dzieli się na 2 mniejsze, jedna - Łukasz i Adam podążają w kierunku na Mysłowice, a Darki zawracają i opłotkami kierujemy się na Bytom, po drodze zatrzymujemy się na dłuższą chwilę na cmentarzy żołnierzy Niemieckich
Miejsce to robi na mnie piorunujące wrażenie, pomimo tego, że zdjęcia widziałem wcześniej na różnych blogach, jednak zdjęcia nie są w stanie oddać tego co jest w rzeczywistości... (prawie jak w Normandii). Po kilkunastu minutach pora ruszyć dalej.
Po drodze zaliczamy wizytę na stacji benzynowej, oboje jesteśmy świetnie przygotowani jak na bikerów, zero paszy i niewiele picia ;P, więc spędzamy chwilę delektując się meksykańskim wariantem "gorących psów" i wyjątkowo dobrą czarną kawą :)
Namawiam Darka na odwiedzenie Żabich Dołów, szkoda, że w południe i zimą, ale i tak cieszy mnie to, że w końcu tutaj dotarłem :)
Zaczyna się robić późno, pora obrać azymut na Helenkę, mijamy stadion Polonii Bytom, na którym odbywa się mecz, ale nie zatrzymujemy się, pędzimy dalej, jeszcze tylko wizyta w Lidlu i kilkanaście min później jesteśmy na miejscu, jest w końcu czas aby napić się piwa i porozmawiać na spokojnie ;)
Dzięki za wspólną wyprawę, fajne spotkanie BS :), oby więcej takich.
Jestem już w domu, czuję zmęczenie, czuję te przejechane kilometry, pewnie pogoda też odcisnęła na mnie swoje piętno. Pomimo tego jestem zadowolony z wycieczki, z towarzystwa z mile spędzonego dnia.. było rewelacyjnie, Dzięki Darku :) i Rodzino wielkiego K:)
Wróćmy jednak do początku.
Mamy piątek wieczór, zadekowałem się w domu Darka, pierwotny plan nie wypalił, w weekend miał być wypad w okolice Bydgoszczy, później zmieniliśmy go na wyprawę na Anaberg, była opcja wycieczki śladami Janosza, jednak kolejne propozycje diabli brali, najwięcej w tym wszystkim namieszała pogoda i prognozy zmieniające się z dnia na dzień.... W sobotę też miało lać, jednak.... ok 22:00 w prognozach pojawiło się okienko od ok 10:00 w sobotę, więc jednak jest szansa na jakiś krótki wypad rowerowy po okolicy..., tylko gdzie.... teren raczej odpada, to jeszcze nie ta pora, to jeszcze nie ten czas... Darek proponuje objazd kilku pobliskich zamków, pałaców..., w okolicy jest tego „trochę”, specjalnie nie namyślając się nad tym zgadzam się, W okolicach północy, jest szkic w.... głowie Darka, pozostało tylko pójść spać i rano wsiąść na rowery...
O poranku zaczynamy się powoli zbierać, spacer z Bajką, śniadanie, odszukanie ubrań rowerowych, krótki przegląd sprzętu i możemy ruszać...
Jak zakładaliśmy na początku jedziemy szosami, mijamy Ptakowice, Zbrosławice, docieramy do Kamieńca i naszego pierwszego PK – neobarokowego pałacu w którym obecnie znajduje się Ośrodek Leczniczo-Rehabilitacyjny dla Dzieci, rozglądamy się dookoła budowli i ruszamy dalej.
Kolejny pałac do odwiedzenia znajduje się w Kopaninach, jadąc przez Księży Las, na kilka min zatrzymujemy się w pobliżu kościoła, ciężko focić to miejsce jeżeli wydać, że trwa ceremonia pogrzebowa..., to nie jest dobra chwila na sesję zdjęciową.
Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby odwiedzić to miejsce...
Kilka km dalej zatrzymujemy się przy sklepie, musimy uzupełnić zapasy, w zasadzie to zaopatrzyć w się w cokolwiek, po dłuższym okresie bez wycieczek rowerowych, zapomnieliśmy do czego służą bidony, że warto mieć ze sobą coś do jedzenia :). Jeżdżąc na trasie dom-praca-dom zapominam o takim szczególe. Jednak dzisiejsza wyprawa ma być dłuższa, nie możemy liczyć na szczęście. Chwila na posiłek i pora ruszyć dalej.
Docieramy do pałacu w Kopaniach który od kilkudziesięciu lat służy jako Państwowy Dom Pomocy Społecznej. Może nie jest w stanie idealnym, jednak na tyle dobrym iż powinien przetrwać kolejne kilkadziesiąt lat...
Do kolejnego PK pałacu Warkoczów w Rybnej, mamy tylko kawałek, trasę pokonujemy dość szybko, standardowo objeżdżamy budynek dookoła, widać, że jest pięknie odrestaurowany, chociaż kilka elementów wyraźnie nie pasuje do tego miejsca, jakaś rozpadająca się lodówa, samochody.
Obserwujemy osoby wychodzące ze środka, patrzymy po sobie i chyba pora się ewakuować, zdaje się, że nie pasujemy do tego towarzystwa w ubraniach supermenów... ;P
Pora na wizytę w Brynku, jednak czeka nas jazda po dość paskudnej drodze, i nie chodzi mi o asfalt, tylko o pędzące samochody. Fakt, że kierowca ciężarówki zachował się całkiem nieźle, dając nam znać, że pędzi na nas, dzięki temu odbiliśmy nieco bardziej na pobocze, jednak mijając nas mógł troszkę zwolnić. Nie przepadam za takimi sytuacjami.
Tym tym razem oglądamy kilka budynków zaadoptowanych na szkoły - Gimnazjum Publiczne, kawałek dalej Technikum Leśne. O ile pierwszy prezentuje dość ciekawą zabudowę z czerwonej cegły, to ogrom tego drugiego powala.
Chwila rozmowy i postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden bonusowy PK w Tworogu, to tylko kilka km i grzechem byłoby nie zahaczyć o to miejsce, tym bardziej że kolejny pałac czeka na sesję :)
Tym razem trzeba się zastanowić jak wrócić, warianty, są 2 albo po śladach, albo na czuja... , gdzieś w kierunku na Świniowice, Darek podejrzewa istnienie kolejnego pałacu w Wielowsi, jakoś dziwnie bez błądzenia docieramy na miejsce znowu chwila postoju, czas na uzupełnienie energii i chyba najwyższa pora wracać do Zabrza, zaczyna nas gonić czas.
Z Google-a wynika, że trasa nie jest zbyt skomplikowana. Przez Wojska i Jasionę powinniśmy dotrzeć do Księżego Lasu, w tej drugiej miejscowości udaje nam się zauważyć ruinę w dość paskudnym stanie. Zastanawiają mnie 2 szczegóły, pierwszy to oznaczenie obiektu zabytkowego, drugi to data zupełnie nie pasująca tego co widzimy 1954. Już w domu zagadka zostaje wyjaśniona, data odnosi się do ostatniego remontu pałacu. 59 lat jakie minęły od chwili ostatniego remontu, nie obeszło się łagodnie z tym miejscem. Szkoda...
Zbliża się 16:00. musimy wracać, bez większych przerw docieramy na Helenkę, uff, można chwilę odpocząć, coś zjeść, jednak pora na mnie... muszę wrócić do Katowic. Wieczorem jestem już umówiony, a od rana czeka mnie sporo pracy...
Wyjeżdżam do domu ok 18:00, czuję te wcześniejsze 75km, te zjazdy i podjazdy, na dokładkę czeka mnie droga przez centrum Zabrza a później opłotkami przez Rudę Śląską i Katowice.
Ps. Dzięki Darku za wycieczkę, nawet pogoda nie była w stanie nam jej zepsuć.
Po nieudanej wizycie w serwisie, przyszła pora na mały przelot do Zabrza, wcześniej jeszcze chwilę spędzam nad przeglądem napędu, rzuca mi się w oczy dziwna praca łańcucha na tylnej przerzutce...., zakresy są ok, ale łańcuch przeskakuje pomiędzy niektórymi przełożeniami, chwila dłubania przy i jest dobrze, a przynajmniej nie widzę, żeby coś przeskakiwało...,
Ruszam po 15:00, chcę dojechać zanim się ściemni, dzień już wyraźnie się wydłużył, więc nie powinno to być problemu, pogoda też jest zachęcająca..., piękne czarne drogi więc zostanę przy szosach, teren odpada, tam jest nieciekawie.
Sam przelot nie był może rekordowy, ale po ostatnim op...u się i tak jest nieźle, czuję, że kondycja poleciała, ale przynajmniej nie mam zakwasów jak po ABS-ie :). Pewnie chwila minie zanim zacznę jeździć w tempie z jesieni..., ech... .
Poprawienie tylnej przerzutki, nie rozwiązało problemów ze spadaniem łańcucha, dzisiaj wieczorem skrócę go o ogniwo i sprawdzę czy może to być to... w końcu kaseta z tyłu jest wyraźnie mniejsza, a zostawiłem tyle samo ogniw co na poprzedniej (11-34) - 106 :)