Rower oddałem po 9:00 do serwisu z podejrzeniem, że zajechałem suport…
bo coś strzelało… okazuje się, że to coś z bębenkiem w tylnej piaście… tyle, że
dzisiaj tego nie zrobią… bo nie mają mocy przerobowych… ale coś mi się wydaje,
że skończy się to na wymianie… najważniejsze jaka będzie informacja gdy
rozkręcą ją… w końcu ma za sobą ok. 9000-10000 km… a że nie jest to cudo z
najwyższej półki to już pora na nią… Chyba tylko Xt-k w KTMie daje radę
przy większych odległościach, ale tym razem to już nie będzie piasta Shimano
ale raczej Novatec-ka na łożyskach maszynowych, niby bardziej wytrzymałych.
Ważne jest aby całość była dobrze uszczelniona
Gdzieś w środku dnia zagadał kolega z pracy o wyjeździe do Pszczyny, dzisiaj... rowerami... hmmm... dzień jest stosunkowo krótki, gdybyśmy wyjechali ok 16:00 to z grubsza mamy 4 godziny w dzień.. Dawno nie jechałem na tak długich trasach, ostatni na IWW, którą jeszcze czuję i pewnie długo czuć będę. Nic... zbieramy się ok 16 i ruszamy przez Bojków, Ornontowice, Orzesze, głównie szosami, by nie tracić czasu, jednak pod koniec nie unikamy też szutrów, w zasadzie to ostatnie 7 może 8 km to lekki teren, ścieżki to autostrady rowerowe, ale kilka minut jazdy nimi i mam wrażenie, że ręka mi odpadnie... Co chwilę daję odpocząć prawemu barkowi, trzymając kierownicę tylko lewą ręką... ech. Gdy tylko ponownie wjechaliśmy na asfalt problemy zniknęły, mogłem jechać dalej :)
Na miejscu w
Pszczynie przy pałacu mały posiłek, coś na szybko – Kebab… tyle, że robili go
Polacy i niestety najczęściej różnie z nim bywa… Zastrzeżenia maiłem do mięsa,
bo miało smak kotleta mielonego.. cóż.. złe to nie było, a kebab był słusznej wielkości.
Pełni na maksa pojechaliśmy z powrotem. Tyle, że
już w 100% szosami, zaczynało się ściemniać. W zasadzie już po 10km trzeba było
odpalić lampki. Maciek średnio zna okolicę więc delikatnie go podprowadziłem… tak by miał Gliwice na
wprost. Rozstaliśmy się w Gostyniu – on miał do przejechania w linii prostej
ok. 30km ja nieco mniej – jakieś 20, może 25. Tyle że przede mną były Wyry i Mikołów…
pierwsza z tych miejscowości jest na takiej dość solidnej górce… podjazd ma
kilka km. Mikołów za to znajduje się w dolinie otoczonej z każdej strony
wzniesieniami, a że chciałem być jak najszybciej w domu to dowaliłem do pieca…
W domu czułem, że jechałem. :)
W sumie wyszło to całkiem ciekawie... i dobrze się jechało
Pamiętam IWW sprzed roku... rano chłodno później upał, wieczorem znowu chłodno... Wtedy zniszczyła nas właśnie temperatura, jak będzie w tym roku? Zobaczymy, prognozy nie są łaskawe, wszystko wskazuje na to że będzie padać. Po przyjeździe w bazie spotykamy całkiem sporą grupę znajomych. Dość długo rozmawiamy w między czasie przygotowując rowery, w końcu jednak kładziemy się spać... Gdzieś koło 1:00 w nocy budzą nas piesi z trasy 100km... na przepadku... jednak dzisiaj nic nie jest mi w stanie przerwać na długo snu.
Pod koniec odprawy dostajemy "mapki" z zaznaczonym jednym punktem :), miejscem gdzie dostaniemy te właściwe... Gdy wybija godzina startu..., jakoś nikt nie kwapi się do wyjazdu, w końcu jedyny odważny Bartek rusza, reszta jedzie za nim kierunek
PK 8 - Strumień Kierunek Pisarzowice, początkowo szosami, później jednak zaczyna się walka z terenem, lekko nie ma... czuję jak rower mi pływa na brei po której jadę... ech... tle, że sam punkt dość banalny, podbijamy karty i ruszamy dalej na
PK 3 - Centrum Kultury i Sportu (Bufet) Przepychamy rowery przez rozlewiska, koleiny, błocko, miejscami ciężko jest przejść nie mówiąc o jeździe, w końcu jednak docieramy do asfaltu...jaka ulga, Darek zaczyna pędzić, w kierunku Nowogrodźca... zanim go doganiam, jest już za późno, mieliśmy zaliczyć jeszcze 2 PK 7-kę i 10-kę... ale za to będzie okazja się posilić. Jesteśmy dzisiaj pierwsi na bufecie... co nie oznacza oczywiście nic, poza tym, że wybór jest większy :) Pochylamy się nad mapami, zaliczymy PK4 a później zaległe PK 7 i 10, Ruszamy.
PK 10 - Rów (2m od drogi) Punkt w sumie niedaleko, na dokładkę prowadzi do niego dość szeroki szuter, dość szybko odnajdujemy punkt docelowy.
PK 12 - Skraj polany (budowa) Kierujemy się na Mściszów, przejeżdżamy przez drogę i wjeżdżamy znowu w teren, jedziemy wąskimi ścieżkami, gdzie tuż obok jest nowo powstająca szeroka droga... szutrowa... ech... Punkt zaliczony, jednak przy zjeździe trafiamy na dość grząski podkład pod nowo powstającą drogę, rowery stają dęba, na kołach po kilkanaście kg szlamu, błota, czy innego paskudztwa.
PK 21 - Dołek (10m od ścieżki) Ruszamy na kolejny punkt, spory fragment po terenie, jest coraz gorzej..., jadę coraz wolniej... jest lampion,
PK 20 - Skraj lasu Wyjazd z poprzedniego Punktu niszczy mnie do końca... Przy asfalcie staję i namawiam Darka by jechał dalej sam, ja... nie dam rady, zjeżdżam do bazy, do najbliższej apteki po cokolwiek.... Chwila rozmowy i... Darek rezygnuje z kontynuacji jazdy, odholuje mnie na metę, jedziemy jednak przez PK 20 i PK14 bo są po drodze. 20ka -okazuje się banalna... za nią docieramy do szerszego szutru i jedziemy na
PK 14 - Dołek (10m od drogi) Gdy jadę po równym jest nieźle... tyle, że nie mogę liczyć na to, że przez kolejne 100km będzie podobnie, nie chce ryzykować... Sam punkt równie banalny... aż śmieszne... Kierujemy się na metę do Lubania
Szpital... W Zabrzu trafiam do szpitala, po 90 minutach łaskawie wykonano mi zdjęcie i okazało się, że to Zwichnięcie stawu barkowo-obojczykowego I stopnia. Na szczęście obędzie się bez gipsu, jedynie temblak...przez jakiś czas, skierowanie do ortopedy. Wieczór za to mija w dość miłej atmosferze przy środkach uśmierzających ból :)
Niedzielny poranek, dzisiaj plan prosty, przełęcz karkonoska, tyle, że od Borowic, więc w zasadzie skrócony wariant...
Ruszamy dość wcześnie, krótki postój przy cmentarzu znanym nam z poprzedniego roku i jedziemy w kierunku Golgoty.
Przed potworem krótka przerwa na nawodnienie i powoli wspinamy się w górę, by po 50m natknąć się na szlan... trzeba przerzucić rowery i dopiero wtedy ruszyć dalej... Napęd coś mi szwankuje... dziwne jest to, że nie zmieniałem przełożeń... przy przenoszeniu... po chwili odzyskuję kontrolę i gonię Darka... OSMAnd dość dokładnie wskazuje mi ilość km którą mamy do pokonania... Wbrew wszystkiemu... jedzie się zdecydowanie lepiej niż wczoraj na Śnieżkę, a nachylenie jest większe, ale nie ma kocich łebków... wybojów... Jestem w szoku...
Jednak nie ma tak różowo, gdzieś pod koniec daję za wygraną... po prędkość 5km/h to jakaś porażka, kawałek podchodzę... i wsiadam ponownie na rower, muszę wjechać... Na szczycie kilka sweet foci... wizyta w schronisku....
Wieje niemiłosiernie, w ciągu kilku chwil czuję, że wiatr wychładza mnie, po szybkim piwku pora wracać... Zjeżdża się dość przyjemnie i szybko, aż prosi się o puszczenie klamek, jednak nie ma takiej opcji, asfalt pozostawia wiele do życzenia, co jakiś czas są w nim wyrwy i o ile przy podjeździe to nie przeszkadza... bo przy 5km/h po prostu jest czas by je ominąć, to przy 50km/h może nie być czasu na reakcję... ale i tak na dole jesteśmy w ciągu kilkunastu minut ;) Cała wycieczka włącznie z przerwą zajęła nam 2 godziny... aż szok, że to tylko tyle... W zasadzie to mam wrażenie, że na Chrobaczej Łące swego czasu dostałem bardziej w d...ę niż tutaj...
Widzę jednak jeden mały problem w tym wszystkim, brakuje mi gór..., długich podjazdów.., w tym roku pewnie tego już nie doświadczę... chyba że na wyrypach... Chociaż na Izerskiej nie spodziewam się cudów... za to na Kaczawskiej zawsze można pojechać na Jelenią Górę... W przyszłym roku chyba zmienię plany.... Beskidy w końcu są niedaleko....
Początek jak zwykle dość banalny, bo po szosie, jednak te 3 km jakoś wyjątkowo mi się dłużą..., chyba zapomniałem jak długi jest ten początkowy fragment, dojeżdżamy do Wangu, zaczyna się kostka i stromy podjazd... nogi płoną, jednak jakimś cudem podjeżdżam, czuję zmęczenie... czuję ten podjazd... Spoglądam na pulsometr pokazuje coś koło 165... - czyli się op...am...
Jednak wiem jedno to w końcu dopiero początek, przede mną jeszcze 10km wertepów, nie ma co się wygłupiać, wspinam się kawałek po kawałku, w końcu gdzieś tam w lesie ktoś mi delikatnie zajeżdża drogę, uślizg i.. leżę... Chyba pierwszy raz zaliczam glebę na tym podjeździe..., na szczęście prędkość spacerowa, będzie co najwyżej siniak... Ruszam dalej...
Wybiła 14:00, zbieramy się z firmy w kilak osób i.. jedziemy do Wisły samochodami... po drodze jeszcze mała przerwa na stacji benzynowej i wkrótce w pobliżu centrum Wisły, wypakowujemy rowery. Dzisiaj będę miał się okazję przekonać czy dam radę wdrapać się na górki... to w ramach przygotowania do wyjazdu do Karpacza już za 1.5 tygodnia. Jako, że Andrzej chyba najlepiej zna okolicę więc on jest projektantem trasy, cóż... będzie się działo...Już po 5 minutach jazdy mamy pierwszy podjazd... lekko nie jest,
Jedziemy na Kubalonkę, jest nieźle... do czasu gdy trafiamy na płyty na dokładkę dziurawe, szybko wybija nas to z rytmu, jedynie Andrzej wjeżdża do końca, reszta towarzystwa zostaje zatrzymana... i wpycha rowery...
Dobrze, że to nie był zbyt długi kawałek. Na szczycie krótki postój w karczmie ;) i ruszamy dalej w końcu czasu też nie ma zbyt wiele... Kolejny zaliczony szczyt to Szarcula i zatrzymujemy się na chwilę w Stecówce... gdzie odbijamy w teren... Początkowo czerwony szlak, później czarny, oczywiście oba piesze, jednak przejezdne na całej długości. Mijamy Karolówkę i kolejny postój robimy w Schronisku na Przysłupie. Mija 10 minut i możemy ruszyć dalej... omijamy wielkim łukiem Baranią górę, od tej strony nie ma szans na podjazd, po
kamieniach, korzeniach, za to zrobił się całkiem przyjemy szutrowy długi zjazd... tyle, że jak się zjechało to później jest i podjazd, tak też się dzieje, żółty szlak wyprowadza nas na szczyt pasma, którym jedziemy dalej, co jakiś czas jest podjazd, zjazd, w tym jeden taki gdzie myślałem ,że nie poradzę sobie, zrobiło się wąsko, stromo... mokro, kamieniście... ale rower dał radę... a i psychika wytrzymała...
Docieramy do Karczmy Cieńków, tym razem trzeba coś zjeść... 30-40 minut przerwy...
Zaczyna się ściemniać... odpalamy lampki i ruszamy w dół, pora kończyć wycieczkę, przed nami dość stromy zjazd po płytach betonowych... i kilkoma dość ostrymi zakrętami... W samej Wiśle pozostał już tylko 2-3km przelot szosami..., docieramy do samochodów... i pora wracać jest po 21:00. Było miło..
Kilka dni temu Darek zagadał coś na temat trzysetki… w
weekend. Pierwsza myśl, nie dam rady, w tym roku najdłuższy dystans jaki
pokonałem to 141km…, na dokładkę każdy maraton kończył się jakąś katastrofą.
Początkowo problem z zatokami ciągnący się przez kilka miesięcy, coś z
żołądkiem… starość nie radość. Później 2 paskudne kontuzje, jedna na ZaDymno,
druga na BikeOriencie, kilka odpuszczonych wyjazdów… Tak na dobrą sprawę
dopiero od około 2 tyg. czuję się nieco lepiej, ale czy na tyle dobrze by
porwać się na 300kę? Mam wątpliwości.
Trasa jest z grubsza tak planowana by w razie czego wsadzić
zwłoki w pociąg i wrócić…, w zasadzie całe opracowanie zostawiam na głowie
Darka…., z grubsza rzucił tylko pomysł… i kierunek, ja widziałem raczej Wisłę,
Żywiec (to idealny plan na wycieczkę max 200km), ale racja jest po jego
stronie, góry mogą być za ciężkie… w połowie trasy, a jeszcze trzeba wrócić…
Niedziela tuż po północy, wszystko gotowe ruszamy…, jako że
jedziemy w nocy, to pewnie wiele nie będzie widać przez pierwsze 4 godziny, za
to można mocniej przycisnąć, podgonić, tym bardziej, że prognozy wspominają o
temperaturach w okolicy 35 stopni w ciągu dnia.
W dość ekspresowym tempie docieramy do Brynku, nie minęła
nawet godzina, odbijamy w pobliże pałacu, próba focenia słabo oświetlonego
budynku i ruszamy dalej, dzisiaj nie ma czasu na podziwianie, na zwiedzanie, to
z założenia szybki przelot z kilkoma miejscami do odwiedzenia.
Tuż za Brynkiem Darek sygnalizuje awarię, pada mu bateria w
liczniku, na dokładkę, ani On, ani ja nie mamy zapasu… Mój został w firmie,
jego w domu… Chwila zastanowienia i rezygnuje z pulsometru, chyba lepiej jak
jednak licznik będzie działał…
Ruszamy dalej, mijamy Tworóg, Kokotek by dotrzeć do
Lublińca, kolejna krótka przerwa, parę zdjęć, po raz pierwszy uzupełniam
elektrolity… i chwilę rozmawiamy z jakąś lekko podchmieloną młodzieżą wracającą
z imprezy…, gdy wyjaśniamy im gdzie jedziemy, patrzą na nas jak na
nienormalnych – może coś w tym jest, może nie jesteśmy normalni…, pytanie tylko
co to jest „normalność”…?
Kolejne miejscowości zaliczone w nocy, to Glinica, Ciasna i
zmieniamy plan wycieczki…, mieliśmy odbić na Krzepice by odwiedzić tamtejszy
Kirkut, tyle, że będziemy tam godzinę przed wschodem słońca… , w nocy pewnie
wiele zdjęci nie zrobimy, a szkoda by było. Zmieniamy plan…, odbijamy na Olesno, (W między czasie opuszczamy woj. Śląskie i witamy się z Opolskim.) jakiś czas temu zwróciliśmy uwagę ta dość nietypową konstrukcję kościoła św.
Anny.
Nie ujechaliśmy nawet 300m gdy naszą uwagę przykuwa bryczka
na balkonie jednego z domów…, przejeżdżamy, ale 50m dalej zawracamy… przecież
to musi być uwiecznione :)
Oraz na rynku, powoli zaczynamy szukać czegoś otwartego,
czegoś gdzie można by kupić śniadanie…, tyle, że wszystko jest jeszcze
zamknięte… Trudno, zjemy dalej… Wracamy na 11-kę, pędzimy przez Krzywiznę, Sarnów.
i Janowy by w
końcu osiągnąć Kępno. Na rynku obowiązkowy postój, standardowo zaczynamy się
rozglądać za jakąś otwartą jadłodajnią, lub chociażby sklepem, ale jest
niedziela siódma rano, czego moglibyśmy się spodziewać?
Kilka łyków wody i pora ruszyć dalej, do godziny powinniśmy
osiągnąć Wieluń.
Chrobel, Koryta, Młynisko, Dębina, Piaski, Zwiechy… ta
ostatnia nazwa oddaje to co czujemy, prawie cały czas na otwartym terenie,
prawie cały czas słońce nas przygrzewa…
Rozkładamy mapy i korygujemy trasę powrotną, dzisiaj już nie
pojedziemy przez Dobrodzień, mija jak pierwotnie planowaliśmy, za to staramy
się nakreślić cokolwiek przez lasy, mamy dość tego skwaru…
Wyjeżdżamy w lachowskich i Dalichowie. Chyba za bardzo mi
przygrzało, zaczynam popełniać błędy, w efekcie wymuszam pierwszeństwo i na
dokładkę źle skręcamy, trzeba kawałek zawrócić i ponownie wymuszam
pierwszeństwo… masakra…
Jest coraz goręcej… termometr pokazuje mi coś około 41
stopni…
Młyny, Teodorówka, Rudniki, znowu jedziemy w pełnym słońcu,
Cieciułów, Cieciulów, Stary Bugaj, Bobrowa. Wjeżdżamy do woj. Śląskiego.
Starokrzepice, i już
niewiele zostało, wjeżdżamy do Krzepic, pojawiają się kierunkowskazy na Kirkut.
Docieramy na miejsce w ciągu kilku minut, przerwa, wpierw na uzupełnienie
płynów i oczywiście na sesję fotograficzną… To dość nietypowe miejsce ze
względu na żeliwne macewy
Już później szukając informacji znalazłem stronę http://www.kirkuty.xip.pl/krzepice.htm
gdzie jest informacja o tym, że miejscem tym ktoś zaczął się opiekować: Jednak przełomowym rokiem dla krzepickiej nekropolii był rok 2000.
Wówczas to młodzież ze szkół średnich z Warszawy i Krzepic oraz podopieczni
pana Jerzego Fornalika ze Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w
Borzęciczkach dokonali gruntownej renowacji obiektu
Więc jest jednak szansa na ocalenie tego miejsca…
Cytując za http://www.lubliniec.starostwo.gov.pl/index.php?url=infor&kat=11 W Zborowskiem stoi - trzeba wyraźnie podkreślić, jeszcze stoi -
budynek, ostatni z czterech będących kiedyś fabryką fajek glinianych. Nawet
ulica, przy której się znajduje obiekt jest zabytkowa - Fabryczna, podobnie jak
cała ta cześć wsi od ponad dwustu lat zwana Na Fabryce.
Manufaktura fajek powstała w roku 1753
Kolejne miejsce które być może nie zniknie z map...
Ruszamy dalej, do mety pozostało już niewiele, szacujemy
czas na ok. 2 godziny ciągłej jazdy + oczywiście przerwy.. które są coraz częstsze,
ta część pleców gdzie tracą swoją szlachetną nazwę coraz bardziej daje o sobie
znać… na dokładkę wkładki w butach też gniotą…
Dojeżdżamy do Kochnic, kolejna przerwa w pobliżu Pałacu :), pensjonariuszki
szpitala łapią się za głowę gdy dowiadują się skąd i dokąd jedziemy… :) Miło
było ale musimy jechać dalej, do Zabrza niedaleko, pakujemy się na drogę 906
prowadzącą przez Sadów w którym ponownie stajemy przy sklepie i kościele św.
Józefa
Kończą nam się zapasy, liczę jednak na to, że w Kaletach uda
się jeszcze coś zjeść… w końcu w pobliżu centrum jakiś czas temu namierzyłem
całkiem przyzwoitego kebaba :)
Tyle, że jest niedziela, późny wieczór… minęła 20:00.
Pozostało obejść się smakiem i obrać kierunek Tarnowskie Góry przez głęboki dół
w którego wodach z chęcią bym zanurzył pewną część ciała.
Mijamy Tarnowskie Góry i DK78 docieramy w pobliże
Stolarzowic. Widać już komin Elzabu… Kilka minut później jesteśmy na miejscu. Licznik
wskazuje 337km… Czyli jednak można :)
Mimo wszystko jestem w szoku, że to jakoś przejechałem, po
problemach które się ciągnęły przez ostatnie pół roku… Pewnie w najbliższym
czasie nie będzie szans na podobną trasę, ale kto wie… może pora na coś innego?
Pora na jakieś góry?
Kierunek Wolbórz - trasa nakreślona przez Karolinę na mapach nawet nie ma większości tych dróg, wczoraj jeszcze starałem się zapamiętać jak powinienem jechać i trochę na wariata jadę wzdłuż S8, W Polichnie mam przejechać przez wiadukt na drugą stronę i dalej po drodze technicznej.
Przejeżdżając przez wiadukt czuję silny zachodni podmuch..., oj powrót może być ciężki, ciekawe jak Posterunkowa daje sobie radę? W końcu cały czas jedzie pod wiatr. Okazuje się, że jest tuż za wiaduktem, zdążyła przejechać większość trasy...,
Krótka przerwa i powitanie... po czym ruszamy do pobliskiego Wolborza, gdzie zatrzymujemy się kolejno przy pałacu Biskupów Kujawskich (obecnie jest w nim szkoła), zahaczamy również o park przypałacowy, by wyjechać z drugiej strony.
Zziębnięci wychodzimy na zewnątrz, tyle, że tutaj zaszło słońce i również jest nie za gorąco... robimy sobie ciut dłuższą przerwę posilając się niespodzianką Karoliny :)
i coś co mnie zupełnie zaskoczyło w ty miejscu - Synagoga. Wewnątrz jest sklep spożywczy, co jeszcze bardziej mnie zaskakuje. Wchodzę do środka, nie foce, ale polichromie robią wrażenie. Dziwnie na mnie to miejsce podziałało, bo kupiłem za dużo wody mineralnej..., teraz będę musiał to tachać... w plecaku nie ma miejsca nawet na aparat.
a popas robimy w naleśnikarni w Swolszewicach Małych, gdzie kupujemy.... kotlety schabowe ;P.
Kilka kg później ruszamy do Piotrkowa, kierując się wpierw na Polichno i później wzdłuż S8 do miasta.
Poszło to dość zgrabnie i w centrum jesteśmy prawie godzinę przed czasem odjazdu pociągu..., więc jest chwila czasu by zatrzymać się przy Kirkucie, Synagodze, na rynku, przy zamku :), więzieniu...
Wkrótce osiągamy dworzec PKP, chwila rozmowy i... niestety pociąg podjeżdża... krótkie pożegnanie...,
Szkoda, że ten dzień był taki krótki, jeszcze z Taką przewodniczką... Dzięki za wszystko, za poświęcenie mi czasu... liczę na kolejne wycieczki... :) jeżeli czas Ci na to pozwoli.
A w pociągu niestety jak to na kolei... przedział na rowery nie istnieje, zmuszony jestem do pilnowania rowera gdzieś pomiędzy przedziałami, w którym momencie zauważam, że zerwałem szprychę w tylnym kole, w domu będę miał zajęcie... Gdzieś za Zawierciem przebija mi się dętka... jak na czym nie wiem, ale faktem jest że powietrze uchodzi w kilka sekund... masakra...
Tuż po wyjściu z pociągu zmuszony jestem do wymiany dętki. Do domu pozostało ok 6.5km... docieram przed meczem...
ELUVEITIE - KingGdzieś po 15:00 jedziemy z siostrą po okolicy, jest gorąco, duszno i zapowiedziane są przelotne burze, więc specjalnie nie mamy w planach długiej wycieczki, gdyby coś to do domu nie powinno być więcej niż 40min drogi. Początek raczej standardowy na Panewniki, tam wbijamy się na czerwoną rowerówkę i odwiedzamy wszystkie okoliczne stawy zaczynając od Czarnego stawu.
Po wyjściu z firmy mam w planie tylko jedno, odwiedzenie miejsca pamięci na granicy Katowic i Mikołowa. Początkowo chcę jechać najkrótszą drogą przez Sosnicę i Halembę, jednak aby nie wiało nudą i nie był to pusty przelot postanawiam wbić się w park im. rotmistrza Witolda Pileckiego w Zabrzu, tamtędy da się dość kawałek zrobić terenem zaliczając kilka krótkich singetrack-ów. Wbijam się w niebieską rowerówkę, ale na chwilę, pod jej koniec skręcam do muzeum PRL-u w Rudzie Śląskiej, chwila rozmowy z obsługą, kilka fot.... i lecę dalej
Jadę na Wirek i tyłami klucząc i sprawdzając niektóre drogi wyjeżdżam na Helembie, tam mam możliwość odbicia na Mikołów, dzisiejszego głównego celu, a w zasadzie jednego PK ;) gdzieś pomiędzy Mikołowem a Katowicami.
Jeszcze krótka sesja 2 boćków na łące, szkoda, że nie mam ze sobą drugiego obiektywu... tego... na ptaki...
Tak jak się spodziewaliśmy, do punktu ciągnie spora grupa
bikerów, pomimo tego zjazd z szosy nie jest oczywisty, wiele osób
przestrzeliwuje go… my z tym nie mamy problemów, wjeżdżamy poprawnie i
podążając za bikerami docieramy na właściwy PK, chociaż miejsce jest nie do
końca oczywiste, wąwozów jest więcej i można było krążyć przy tym
wcześniejszym. Trzeba było dobrze wczytać się w dołączone rozświetlenie aby to
zauważyć. Jednak przy takiej ilości zawodników, nawet spora pomyłka byłaby
szybko skorygowana, dałoby się na upartego przeczesać całkiem spory teren w
krótkim czasie. Niemniej jest to dla nas informacje, że trzeba będzie się
dokładanie wczytywać w mapę, w rozświetlenia. Podbijamy karty i ruszamy na
PK8 – Zakręt wąwozu
Lubię takie opisy,
już wcześniej kilka razy wyprowadzały nas w pole… tym bardziej, że często
wyrobiskiem okazuje się niewielki dołek ;) W okolice OK dostajemy się bez
problemu, tyle, że na miejscu jest kopalnia odkrywkowa… Hmmm. Czyży PK był na
dole? Coś tutaj nie gra, nie podejrzewam aby Piotrek postawił lampion na dnie
czynnej kopalni… Zauważamy jednak
jeszcze coś, do tego punktu mamy rozświetlenie i już wiemy, że lampion musi być
kawałek dalej, a wyrobisko jest mocno porośnięte drzewami. Straciliśmy kilka
min, ale i tak jest nieźle.
PK7 – Róg lasu
Zaczynamy powoli odczuwać zmęczenie, piasku jak do tej pory
było stosunkowo niewiele, ale i tak dawał się we znaki. Jadąc przez Załęcze
Małe popełniamy błąd i wjeżdżamy o jedną drogę wcześniej, Na dokładkę zaczyna
lać, wiać, temperatura w krótkim czasie spada do ok 16 stopni. Walące pioruny
nie upraszczają orientacji w terenie. Efekt… tracimy dobre kilkanaście minut. W
końcu jedak ponownie pochylamy się nad mapą i widzimy gdzie popełniliśmy błąd.
Zjeżdżamy do drogi i tym razem trafiamy bezbłędnie. Na miejscu kręci się kilka
osób, więc samo odnalezienie perforatora banalne.
PK6 – Podstawa skały
Poruszamy się czerwonym szlakiem, powinien nas podprowadzić
prawie pod punkt, Na miejscu natrafiamy na grupę bikerów, próbujących odszukać
lampion, wszyscy krążą po okolicy i twierdzą, że PK niema, tyle, że coś jest
nie tak, Darek dzwoni do organizatora, chwila rozmowy i… nie było zgłoszeń, że
lampionu nie ma. Więc jesteśmy w niewłaściwym miejscu. 3 minuty później odnajdujemy
właściwą skałkę (standardowo jest ich więcej) i nasz lampion. Pora udać się na
Bufet mapa z PK1
Walcząc z piaskami na drodze dojazdowej zaliczam glebę…kierownica
uderza mnie kolano, czuję ból…, ale chwilę później jest już lepiej, wsiadam na
rower i jedziemy na bufet. Miejsce oczywiste, widoczne z daleka. Do zjedzenia
są owoce, ciasto, batony i oczywiście woda. Uzupełniamy zapasy, staram się
wypłukać rower z piasku w Warcie i musimy nanieść na naszą mapę umiejscowienie
PK1 z dostępnego na bufecie rozświetlenia. Dodatkowe utrudnienie
PK1 – bez opisu
(wejście do jaskini)
Ruszamy w grupie 4 osób, na miejsce ciągną jednak „pociągi”
więc z dojazdem do Pk nie na najmniejszego problemu. Karty podbite i jedziemy
na
PK19 – podnóże wapiennika
Ciągniemy DK42, ruch jest niewielki więc nie stwarza to
większego problemu, W dość ekspresowym tempie docieramy do Działoszyna. Krótki,
ale męczący podjazd i wbijamy się w teren. Po raz kolejny zaczyna lać, słychać uderzenia
piorunów. Szczyt wzniesienia to idealne miejsce w trakcie burzy….
Na szczęście lampion odnaleziony błyskawicznie i możemy
zjeżdżam w kierunku drogi prowadzącej na Bobrowniki która ma nas doprowadzić w
pobliże PK4.
Awaria
Za duże ryzyko, że będę musiał z
buta kończyć maraton. Odbijamy na Szczyty i dalej już na Krzeczów. Czuję spore
bicie na kole… rower jest niestabilny przy zjazdach na których osiągam ok
40km/h hamuję… 30 min później osiągamy
Metę