Wracając do dzisiejszego dnia, to poranna awaria miała swoje dalsze konsekwencje: Dziadunio Story Koło Dziadunia oddane do serwisu w Gliwicach na ul.Mitręgi. Rano umawiałem się z serwisantem, że o 16:00 odbieram je naprawione. Profilaktycznie dzwonię o 15:15 jak im idzie i czy już mogę po nie iść. Dowiaduję się, że serwisant jest u dentysty, powinien być lada chwila, ale może lepiej bym odebrał koło później, tak o 18:00 a najlepiej jutro... qrwa. Krótka wymiana zdań, już nie taka miła i mam zadzwonić za godzinę, jak nie będzie zrobione to będzie o tym głośno w TV. A tak na poważnie to ostatni raz tam cokolwiek kupuję i serwisuję. Mam głęboko w poważaniu taki serwis.
Rower jest sprawny dopiero o 18:00 (wymienione w sumie 7 szprych) wcześniej 2 wycieczki do w/w serwisu, pierwszy po koło a drugi po zacisk który baran serwisant wyciągnął i zachował dla siebie. Na dokładkę gdy byłem już w drodze powrotnej do domu czułem dalej lekkie bicie na tylnym kole, coś jest jeszcze nie tak. Zatrzymuję się szybkie oględziny i... okazuje się że obręcz przecięła częściowo oponę, na dokładkę przez to poranne bicie koła poprzestawiały się ustawienia klocków hamulcowych i teraz haczą o oponę. Cześć problemów usunąłem na miejscu, opona niestety do wymiany, na szczęście w domu leżą 2 komplety nowiutkich opon ;), teraz będą jak znalazł.
KTM Story 10:00 Dzwonię do Bikershop-u w Krakowie (dystrybutor KTM-a), rozmowa z gościem który prowadzi moją sprawę, zapewnia mnie, że rower z nową ramą będzie w przyszłym tygodniu na 100%, chwila rozmowy, ustalamy nawet kolor ramy itp.
13:00 Dzwoni do mnie serwis z Warszawy (tam gdzie kupiłem rower) z informacją że rama jest już na miejscu w barwach czarno-czerwonych, jeszcze dzisiaj składają rower, a jutro z rana wysyłka do Katowic. Pojutrze więc powinienem go mieć na stanie. W końcu jakaś pozytywna wiadomość, ale też pewne zaskoczenie. Wygląda na to, że dystrybutor nie wie co robi serwis w Warszawie i KTM w Austrii.
21:00 Dostałem potwierdzenie z serwisu z Warszawy, że rower jest już poskładany i gotowy do wysyłki :)
Wyjazd z pracy raczej standardowy, jednak to co stało się później, mocno odbiegało od normy. Na 2 kilometrze coś zaczęło mi mocno zgrzytać, pierwsze podejrzenia padły na tylnie koło, obstawiam, że zmieliłem jakieś łożysko. Zatrzymuję się na chwilę i wszystko wygląda dobrze, jadę dalej, ale zgrzyty nasilają się. Zatrzymuję się na 6 km i ponownie przeglądam koła, napęd, wszystko jest ok. Mój wzrok wędruje jednak nieco wyżej, i wyżej, i q...a @#$%!!!
Gdybym wiedział, że właścicielka czarnego Kota ma taką moc, w życiu nie zdecydowałbym się na próbę wyprzedzenia jej w rywalizacji. Pierwsze ostrzeżenie dostał Coco75 teraz Ja. Ciekawe kto następny. Monika może pokaż wszystkie laleczki VooDoo aby właściciele zdążyli się przygotować do wydatków ;P
A na poważnie to, rower jest jeszcze na gwarancji więc, jutro muszę skontaktować się ze sprzedawcą/dystrybutorem i ustalić warunki wysyłki/odbioru ramy/roweru. Ciąg dalszy dzisiejszej podróży to zjazd na dworzec PKP w Zabrzu – był najbliżej, dojazd do Katowic i kolejne 6.5 km na uszkodzonym rowerze. Za chwilę idę odkurzyć starego Author-a SX i przygotować go do wyjazdu dopracowego.
Tytuł wpisu pochodzi z poniższej piosenki:
Ostatnie ostrzeżenie zejdź z drogi którą kroczysz Niech w inną stroną spojrzą twe niewidzące oczy Bo gdyby to widziały co mam dla ciebie gnoju To tak by spierdalały jak nie chcą pływać w słoju
Nie z chromosomu ani z nasienia Lecz z wegetacji owocu wkurwienia Co dojrzał wreszcie nim spadł na ziemię Pierdolnął z furią mnie prosto w ciemię Tak się narodził ponury mściciel Eliminator i odkupiciel Darth Apokalips ja jeździec piąty Tym czterem przy mnie zamiatać kąty Kierunek jazdy sam Bronson mi wskazał Więc nic nie ujdzie bokiem ni płazem Spokój odnajdę w dręczonych kanaliach Na bachanaliach we krwi i fekaliach
Pełny ma bak czeka na znak Na kierownicy spocone dłonie Zdradę i gniew zamieni w krew Przybywaj mścicielu w czarnym furgonie
Poborca zgniłek co ludzi nęka Czeka go męka i pewna ręka Z cęgami w żarze co szarpią boki Żywych bóg czyni a ja czynię zwłoki Pan strażnik miasta nie da se rady Usunąć z jajec skręconej blokady Jak mnie usunął za stówę z mandatem Wypada zatem zapoznać go z katem Terenia z urzędu będzie błagała Tak jak ci wszyscy których olała W intencji maluczkich których ma w dupie Jej głowa zasterczy na telesłupie
Nie ma że boli ma boleć i chuj nie ma że boli (no nie ma nie ma) Zbawca oprawca wyrusza na bój I się nie pierdoli (no to nie ściema)
Jak dorwę tego kutasa z tepsy Będę dla niego gorszy od sepsy Tak jak on dla mnie gdy reklamacji Nie uznał choć miałem w niej sporo racji Oleję błagania drania o życie Z modemem sagemem skwierczącym w odbycie Za nic nie dopuszczę do dalszej kariery Tego co bierze za trasę a cztery Trzynaście złotych a droga w remoncie Oj będę kończył długo nim skończę Kwitami opłaty klajstrować mu ryja Bójcie się chamy � tak mściciel zabija
Ale ja nie mam furgonu czarnego Kiedy mi dadzą kredyt na niego Pedałek z banku pełen podłości Mówi że na to nie mam zdolności Czekaj ciuliku poznasz zdolnego Na kredyt na debet i do wszystkiego Nie będę przecież w tym sanepidzie Do końca życia w smrodzie i wstydzie Tępił tu karaluchy i szczury Ambicje ma większe mściciel ponury Gdy co dzień rano do żuka włażę Zaciskam zęby i tak sobie marzę
Powrót z pracy dość późno wyjazd ok 17:00, na dokładkę po ok kilometrze awaria. Ukręcił mi się prawy pedał, w zasadzie złamała się ośka dość blisko korby. Szybki Tel. do pobliskiego sklepu i próbując jechać (na jednym pedale) a czasami prowadząc rower doprowadziłem bika do serwisu.
Jakieś 30 min później z nowymi Shimano PD-520 ruszam w drogę powrotną, bloki jeszcze trzeba wyregulować, ale i tak jest nieźle, mogę jechać :) Chyba zostanę na dłużej przy pedałach Shimano, Crankopodobne konstrukcje chyba nie są dla mnie.
Chyba jestem jakiś dziwny, to drugie pedały tego samego systemu w ciągu roku które szlak trafił. Pierwsze były Cranki (czekają na swoją kolej po serwisie). Reszta drogi w całkiem przyjemnych warunkach i już bez problemów, może pod koniec delikatnie kropił deszcz, ale pięknie było
Połączony trochęzaległy wpis. W weekend kilka krótkich wypadów na rowerze. Jeden do ligoty i kilka do najbliższego serwisu rowerowego. Od jakiegoś czasu słyszałem, że leci mi suport. Zgrzytanie bardzo nieprzyjemne, więc pierwotna myśl to wymiana środka suportu i tyle. Coś mnie jednak podkusiło i kupiłem całą nową korbę SLX (planowałem ją kupić na wiosnę). Przy demontażu starej korby okazało się, że jeden z gwintów w korbie jest uszkodzony i wymiana zamiast 30 min zajęła nam ponad 3 godziny. Montaż nowej zajął tylko kilkanaście minut. Ze starej nie miałem już czasu i ochoty wykręcać pedałów więc wkręciłem Look-i 4x4. Przekręciłem bloki w butach na odpowiednie i tyle. Jutro pierwszy dłuższy wyjazd na rowerze. Zobaczymy jak całość spisze się w praktyce. Poniżej kilka fotek.
W piąteka lało, więc odpuściłem sobie jazdę na rowerze. Sobota klasycznie zajęta, jednak na niedzielę miałem pewnien plan dotyczący wyjazdu. Sporo jednak zależało od pogody i ta niestety nie dopisała. Więc pewnie skończyło by się wieczorze filmowym. Na szczęście musiałem się wybrać do lokalu wyborczego. Pogoda poprawiła się na tyle, że postanowiłem przejechać się po okolicy. Pozbierałem się i w drogę. Już po kilku km zaczął padać deszcz i towarzyszył mi przez większość trasy z drobnymi przerwami. Pojechałem najfajniejszą trasą, tzn w kierunku Murcek, a później Lędzin. Planowałem zrobić kółko przez Mysłowice jednak w drodze złapałam gumę, a w zasadzie 2 gumy :) Nie wiem na czym ale poleciały dętki w obu kołach (Pierwsze przebica nie w Zabrzu :). Wymiana i łatanie chwilę mi zajęły, więc skróciłem nieco trasę, pojechałem przez Tychy i Czułów. Droga nieco krótsza i łatwiejsza, więc zyskałem na czasie.
Powrót miał być spokojny, bezproblemowy. Chciałem odwiedzić miejsce gdzie ostatnio fociłem żurawie pod Zabrzem. Na miejsce co prawda dojechałem, ale okazało się, że ptaków nie ma, a ja przebułem dętkę. Przebicie musiało nastąpić już w Makoszowach, tam po raz pierwszy zauważyłem, że coś się dzieje z przednim kołem, ale jechałem dalej. W oponie utkwił drobny kawałek szkła, który przebił dętkę ale przy okazji zatykał powstałą dziurę. Dzięki temu powietrze uciekało baaaardzo powoli. W każdym bądź razie po wymianie dętki pojechałem dalej, zaczęło się ściemniać, więc wybrałem trasę w większości po szosach.
Srednia kadencja tak samo niska jak ta poranna 69 :(, a wydawało mi się, że kręcę szybciej.
Dzisiaj wyjazd ponownie późno, zegar pokazywał 7:10. W Rudzie Śląskiej trochę kropiło i gdzieniegdzie zrobiło się ślisko. Przekonałem sięo tym na zjeździe z autostrady w Kończycach. Tam przy skręcie w lewo przyglebiłem, przy prędkości ok 30-35km/g (Chwilę wcześniej miałem na liczniku 49km/h). Było gorąco, za mną był sznurek samochodów. Usunąłem się z jezdni i zacząłem szacować straty. W zasadzie poza odrapanym łokciem mi nic się nie stało. Rowerowi przekręcił się lewy róg, złamał się pałąk podtrzymujący zapięcie rowerowe (takie do przypinania roweru na postoju), spadł łańcuch i coś mi dzienie skrzypi. Nie jestem w stanie zlokalizować miejsca pochodzenia tego dźwięku, ale brzmi jakby coś chciało się urwać. Ostatni raz słyszałem taki gźwięk przed zerwaniem śrub ze sztycy. profilaktycznie je sprawdziłem, ale są całe, bez jakichkolwiek uszkodzęń. Przejrzałem spawy, one też wyglądająna na nienaruszone. Chyba odwiedzę dzisiaj kumpla. Może on będzie w stanie określić co to skrzypi.
Jest piątek godzina 7:00 pobudka, szybkie śniadanie i rozpoczynam przygotowania do wyjazdu (planowany jest ok 16:30, ale wbrew pozorom jest go mało). Pierwszym punktem jest umycie i naoliwienie rowera po ... 3 tygodniach dojazdów do pracy. O 10:00, zawożę go do serwisu. Jest parę drobiazgów do wyregulowania/poprawienia, sam nie chcę się tym bawić. Po powrocie z serwisu sprawdzam check-listę i zaczynam się pakować. Trochę tego jest ..., w między czasie dociera kurier z karimatą i śpiworem. Ok. 14:00 z grubsza jestem gotowy i mogę już na spokojnie odebrać rower. Chwila odpoczynku i przyjeżdża Kosma. Jest już późno a mamy przed sobą ok 160km drogi. Początkowo jazda idzie nam całkiem nieźle, omijamy korek na A4 pomiędzy Katowicami a Brzęczkowicami, jednak na płatnym odcinku autostrady trwają w najlepsze remonty, więc o szybkim przemieszczaniu nie ma specjalnie mowy. Za Krakowem jest gorzej, przez kilkanaście km wleczemy się w żółwim tempie. Zapada zmrok. Mijamy kolejne miejscowości, w świetle księżyca majaczą na horyzoncie góry. Podjazdy na drodze są coraz "ciekawsze", momentami mamy wrażenie, że za chwilę droga się skończy przepaścią. W końcu po 21:00 docieramy na miejsce. Odbieramy gadgety (mapy, przewodniki itp.) i idziemy na salę gimnastyczną, gdzie mamy zadekować się na 2 dni. Warunki spartańskie, ale mające swój urok. Niektórym ciekawie się bawią i koszulka z numerem startowym ląduje na tablicy kosza :)
Jesteśmy zmęczeni więc, po browarze idziemy spać. Jutro czeka nas ciężki dzień. Jednak noc nie jest dla mnie łaskawa, Długo nie mogę zasnąć, ktoś chodzi, głośno rozmawia, jestem nie w swoim środowisku. W nocy wielokrotnie się budzę i rano jestem nied......y.
Dzień 1 Jest 6:00, boli mnie baniak (głowa, prochy nie pomagają), ale co zrobić start o 8:00 więc trzeba się pozbierać. W trakcie szybkiej kontroli rowerów okazuje się, że ktoś wykręcił w rowerze Kosmy, w nocy jedną ze śrub mocujących tylni hamulec. Q..wa M.ć . Początek imprezy i od razu problem. Zapowiada się, źle, zastępczej śruby nie mamy więc hamulec pewnie pozostanie rozpięty, w górach może to sprawić problem. Jednak gdy docieramy na miejsce startu okazuje się, że w centrum Iwkowej jest otwarty o godzinie 7:50 sklep z m.inn. z art. metalowymi i ..... są potrzebna nam śruby :). Więc jednak nie będzie tragedii. Ciąg dalszy to opóźniony start maratonu, organizatorzy dają ciała. Mapy nieprzygotowane. Mija cenna godzina. W końcu udaje się, dostajemy mapy okolicy z zaznaczonymi punktami. Monika wyznacza wstępnie trasę i ... ruszamy.
Punkt 1 - szczyt góry Machulec. Docieramy tam względnie szybko. Oczywiście pierwszy podjazd i mało płuc nie wyplułem, podejrzewałem, że to kondycja jednak dopiero po kilku podjazdach zrozumiałem, że błąd tkwi w technice. Tu nie da się jeździć na przełożeniach, których używam jeżdżąc do pracy - duży blat z przodu, i któraś z małych zębatek z tyłu. Męczę się niemiłosiernie. Ale docieramy na miejsce. Punkt zaliczony :) Zjeżdżając z góry zaliczyłem pierwszą glebę. Na czas nie wypiąłem się z pedałów :)
Punkt 2 - Źródło św. Świerada Idzie nam nadspodziewanie sprawnie, do brzegu jeziora Czchowskiego docieramy sporo przed czasem (zjazd był po asfalcie i płytach betonowych, ale było stromo, pierwszy raz jechałem 40km/h na zaciśniętych klamkach hamulcowych. Smród palonych klocków był moooocno wyczuwalny ;), pakujemy się na prom i po przepłynięciu na drugą stronę
jednak nie chcemy tracić czasu więc robimy fotki i szybko ruszamy dalej szukać kolejnego punktu.
Punkt 3 - Punkt widokowy Połom Mały Specjalnie nie kombinując jedziemy drogą częściowo asfaltową, częściowo szutrową do interesującego nas punktu. W trakcie podjazdu zostajemy obdarowani brzoskwiniami przez "Autochtona" :). Są świeże, prosto z drzewa, rewelacja. Punkt widokowy to osłonięta altanka. Miejsce faktycznie piękne. Widoki zabijają, ale nie mamy czasu, ruszamy na kolejny punkt.
Punt 4 - Szczyt góry Czyżowiec Względnie szybko docieramy pod górę i ... wprowadzamy rowery, jednak popełniamy drobny błąd, nie sprawdzamy odległości na liczniku i mapie. Zemści się to na nas, ale w tej chwili uznajemy, że szczyt to szczyt. Po kilkudziesięciu min. docieramy na górę idąc na azymut. Tracimy ok 30 min na poszukiwanie punktu i ... nie ma go. Monika uznaje, że pewnie gdzieś, źle skręciliśmy i trafiliśmy nie na ten szczyt. Zjeżdżamy więc do asfaltu i podjeżdżamy/podchodzimy do góry z innej strony. Mierząc i sprawdzając trasę docieramy do ... tego samego miejsca. Monika dzwoni do organizatorów, upewniają nas, że punkt jest na szczycie na 100%, a my mamy poświęcić więcej czasu na jego odnalezienie. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach poddajemy się. Na ten punkt straciliśmy już 2 godziny. Pass. (Później okazało się, że to organizator dał ciała, punkt był umieszczony 150m niżej na jednej ze ścieżek. Sporo ekip też go nie odnalazło, bądź miało z nim problemy) Warunkiem zaliczenia maratonu jest odnalezienie wszystkich punktów więc – już „po ptokach”. Zostajemy na tej nieszczęsnej górze jeszcze chwilę na popasie. Ruszamy dalej, tym razem już bardziej rekreacyjnie. Zaliczamy pobliski sklep, mają Kasztelana :). Podjeżdżamy pod jedną z pobliskich górek, siadamy pod lasem podziwiając widoki.
Wracając do szkoły w Iwkowej odwiedzamy jeszcze jeden punkt - Bacówkę Biały Jeleń. Za kilka godzin mamy tu przyjechać na biesiadę ;) Zastanawiamy się nad zaliczeniem jeszcze jednego punktu jednak po zerwaniu przeze mnie łańcucha i chwili błądzenia na górce, odpuszczamy i już bez kombinowania wracamy do szkoły. Na miejscu szybki prysznic i odpoczywamy przy kolejnej puszcze piwa :) Czekamy na busa ... W końcu dociera i jedziemy na Biesiadę.
Biesiada Delektujemy się, żurkiem, bigosem i pochłaniamy kolejne kufle piwa.
Jakaś para przechodząc koło mini zagrody zastanawiała się co to za zwierzę, wyszło im, że pewnie jest to świnka morska lub koza, Hmmm. Chyba wypiliśmy nieco za dużo bo nam to przypomina psa.
Ewakuacja z bacówki ok 22:00. Jedziemy pierwszym transportem. Na miejscu decydujemy się na spanie pod chmurką, jedynym klimatyzowanym miejscu. Na sali unosi się zaduch przepoconych ubrań, suszących się tu i ówdzie. Zabieram ze sobą kilka gadgetów, jest piwko, jest muzyka, jest zajebiście...
Noc jest ciepła. Początkowo jest trochę chmur na niebie jedna nad ranem gdzieś znikają. Robi się chłodno. Ale śpiwory dają radę.
Dzień 2 Ok 6:30 budzi nas dźwięk dzwonów w pobliskim kościele. Zaczynam się zbierać i przygotowywać do kolejnego dnia zawodów. Jako że i tak jesteśmy już NKL to jedziemy dla czystej rozrywki. Jednak aby tradycji stało się zadość to w nocy ktoś rozwalił mi lusterko w rowerze, a organizatorzy ponownie się spóźniają. Mapy są nieprzygotowane. Przez okno widać jak zaznaczane są punkty na nich. Ech ... 2 dni i dwie identyczne wpadki :)
Po zapoznaniu się z mapą ruszamy na pierwszy punkt.
Punkt 1 - Krzyż powstańców. Z mapy wynika, że nie powinno być problemów z odnalezieniem tego miejsca. Jednak okazuje się, że na nich również są błędy - zaznaczone są szlaki których nie ma. Kończą się bramami do zagród, czy ogrodów przydomowych. Ładujemy się na przełaj po górę. Podejście strome i zarośnięte, ale dajemy radę. W końcu docieramy na szczyt i odnajdujemy punkt jednak kilka metrów przed nim jest coś co nas zaskoczyło ... Toi Toi-ki powstańców :)
Punkt 2 - Kamienie Brodzińskiego Ruszamy dalej zielonym szlakiem, wydaje nam się to dobrym wyborem jednak jakiś kilometr dalej okazuje się, że trasa jest coraz ciekawsza. Początkowo robi się stromo, Coraz więcej kamieni, korzeni. W dalszej części szlak jest nieco "podmokły"
Jedziemy dalej, droga nieco się poprawia, ale gdzieś przy łące zaliczam pierwszą w dniu dzisiejszym glebę, nie wypiąłem się z pedałów i na dokładkę wpadłem do rowu , z boku wyglądało to przezabawnie :) (Fotka pewnie pojawi się na blogu Kosmy)
Bez większych przygód docieramy do kamieni i ... muszę się wdrapać na skałkę aby odbić się na punkcie. Wyglądało to nieciekawie, ale jakoś poszło. Zbieramy się i ruszamy na punkt 3.
Punkt 3 - Szczyt góry Łopusze Wschodnie Jedziemy asfaltem. Tak będzie szybciej, jednak w pewnym momencie za blisko podjeżdżam roweru Moniki, hamuję, pechowo bo przednim hamulcem i zaliczam OTB :) Ryczymy ze śmiechu :), ponownie wsiadam na rower i ruszamy dalej. Temp >25 stopni jest gorąco. Kończą nam się napoje, większość sklepów jest zamkniętych. Jako że i tak dzisiaj jedziemy rekreacyjnie, to postanawiamy sobie odpuścić i poszukać jakiegoś otwartego wodopoju. Kilkanaście km dalej odnajdujemy mini market. Kupujemy po Liptonie i Big milk-u. Siadamy na pobliskiej ławce i odpoczywamy.
Wracamy do Iwkowej, tam szybki prysznic, odebranie dyplomów i .. pora się pożegnać z Beskidem Wyspowym.
Było rewelacyjnie, pomimo początkowych wpadek organizatorów, kilku glebek i NKL :(. Ale co tam. Warto to przyjechać, widoki rekompensują trudy jazdy/wspinaczki. Dzięki za towarzystwo Kosma, sam pewnie bym nie zaryzykował jeszcze wyjazdu w góry.
Dzisiaj wyjazd stosunkowo późno. 7:10. Chciałem to nadrobić na trasie, ale w trakcie jazdy wystąpił drobny problem. W Zabrzu Makoszowach (w zasadzie w Lasku Makoszowskim, gdzieżby indziej, w tym miejscu musiał być kiedyś kirkut, innego wyjaśnienia dla tak częstych awarii w okolicy) zerwały mi się śruby z siodełka. Pierwsa myśl, to że mam 6 km z buta.
Gdy minęły pierwsze emocje, zdjąłem siodełko, wykręciłem stare śruby i jechałem dalej stojąc na pedałach. Nie przepadam za tą formą jazdy, ale udało się dojechać na miejsce. Po drodze złapałem jeszcze gumę, tracąc kolejne 10 min na zmianę dętki. W sumie dojazd zajął mi dzisiaj prawie 2 godziny. Podczas gdy samej jazdy było niecałe 90 min. Czeka mnie dzisiaj jeszcze wizyta w pobliskim sklepie, rowerowym i zakup nowych śrub ;)
Powrót z pracy praktycznie standardowy. Bez większych problemów, jedynie suport mi nieco przeszkadzał. Jednak po przyjeździe do domu i oględzinach ... okazało się, że to nie suport się sypie tylko ... lewy pedał. W zasadzie łożysko się w nim rozpadło i mam części luzem. Cranki EggBeater 1 właśnie umarły. Jest na rynku dostępny zestaw naprawczy jednak pod znakiem zapytania zostaje jutrzejszy wyjazd do Gliwic. W takim stanie jakoś nie mam ochoty na jazdę, a może ... zobaczymy.