Wyjeżdżam z Gliwic ok 17:10, późno, ale jest jeszcze widno, na zachodzie widać czerwoną łunę zachodzącego słońca, wygląda na to, że pogoda zaczyna się zmieniać, że gruba warstwa chmur towarzysząca nam od tygodnia zaczyna się rozrzedzać i wkrótce będzie rozpocznie się wiosna, zaświeci słońce i będzie ciepło.
Po porannej jeździe pod wiatr, liczę na to, że tym razem będę miał go w plecy, nic bardziej mylnego, wiatr nieco zmienił kierunek i wieje od północy. Przez większość drogi mam go z boku, jest ciut słabszy ale i tak nieprzyjemny. Na drogach miejscami szaleństwo, jest piątek, każdy chce jak najszybciej wrócić do domu, trzeba uważać... i tyle.
Jutro pewnie dzień bezrowerowy, za to jest szansa na jazdę w niedzielę, gdzie? Ciężko powiedzieć, czas pokaże.
Udało się jakoś dociągnąć do piątku. Środa i czwartek minęły nierowerowo, wmawiałem sobie, iż to przez pogodę, ale myślę, że przyczyną jest leń, jeszcze zimowy leń.... . Dzisiaj jednak już mnie coś gniotło, coś mnie zmuszało do jazdy rowerem, spojrzałem za okno, drogi czarne…, widzę, jak pobliskie świerki się uginają... wieje....
Ubieram o jedną warstwę więcej niż zwykle, dodatkowo przeciwdeszczówka i znoszę rower na dwór... wieje, niemiłosiernie wieje, bardzo silny północny wiatr, w zasadzie to północny z lekką nutą zachodniego... Czeka mnie 30 kilometrowy podjazd, co z tego, że po drodze jest kilka zjazdów, jak rower nie chciał sunąć w dół, gdyby płynęła dzisiaj tędy woda to pewnie robiłaby to pod górę. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dmuchało....
Nie powinienem narzekać, bo sam się wybrałem w taką pogodą na podróż do Gliwic rowerem, nie żałuję, chociaż było ciężko..., ale.... od niedzieli mamy powrót dodatnich temperatur, może w końcu wiosna zagości na dłużej....
Powrót z pracy nieco przed 17:00, jest jeszcze jasno, niestety prognozy tym razem się sprawdziły, pada śnieg i wieje paskudny zimny wiatr. Droga d Katowic zajmie mi więc więcej czasu niż zwykle, tego jestem pewien. Ruszam. Delikatnie sprawdzam przyczepność na mokrym asfalcie, ale nie jest źle. Wszystko jeszcze się topi, temperatura nawierzchni jest wyższa niż otoczenia...., może nie będzie tak źle...
Wiatr jednak daje się we znaki, każda prosta czy górka na otwartym terenie jest dzisiaj wyzwaniem, jest co robić...., drobne utrudnienia standardowo w Rudzie Śląskiej (ciekawe kiedy skończą walkę z kanalizacją). 2km dalej wjeżdżam w teren, ot tak, wiem, że będzie masa "syfu", lecz coś mnie tam ciągnie, pomimo tego iż kręcenie w bajorze błota nie sprawia mi specjalnie przyjemności...
Zaczyna się ściemniać, temperatura spada, drogi coraz bardziej pobielone świeżym puchem..., jeszcze kawałek i jestem już w domu... Ech jak będzie tak dalej to jutro przepraszam się na chwilę z kolejami...
Początkowo myślałem, że to żart...., ale przeczytacie sami.
Przygotowanie do życia w rodzinie - Maria Ryś - podręcznik dla gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej o miłości, małżeństwie i rodzinie (zaaprobowany przez MEN)
Jestem kobietą szczęśliwą. Rano wstaję razem z moim mężem i gdy on goli się w łazience, przygotowuję mu pożywne kanapki do pracy. Potem, gdy całuje mnie w czoło i wychodzi, budzę naszą piątkę dzieciaczków, jedno po drugim, robię im zdrowe śniadanie i głaszcząc po główkach żegnam w progu, gdy idą do szkoły.
Zaczynam sprzątanie. Odkurzam, podlewam kwiatki, nucąc wesołe piosenki. Piorę skarpetki i gatki mojego męża w najlepszym proszku, na który stać nas dzięki pracy Mojego męża i rozwieszam je na sznurku na balkonie.
W międzyczasie dzwoni często mamusia mojego męża i pyta o zdrowie Swojego dziubdziusia. Teściowa jest kobietą pobożną i katoliczką, znalazłyśmy, więc wspólny punkt widzenia. Po miłej rozmowie, jeśli już skończyłam pranie i sprzątanie, które dają mi tyle radości i poczucie spełnienia się w obowiązkach, idę do kuchni i przygotowuję smaczny obiad dla naszego pracującego męża i ojca, który jest podporą naszej rodziny i dla naszych pięciu pociech. Kiedy już garnki wesoło pyrkoczą na gazie, a mieszkanie jest czyste, pozwalam sobie na chwilę relaksu przy płycie z Ojcem Świętym i robię na drutach sweterki i śpioszki dla naszej szóstej pociechy, która jest już w drodze, a którą Pan Bóg pobłogosławił nas mimo przestrzeganego kalendarzyka, co jest jawnym znakiem Jego woli.
Nie włączam telewizji, ponieważ płynący z niej jad i bezeceństwo mogłyby zatruć wspaniałą atmosferę naszej katolickiej rodziny..
Czasami haftuję tak, jak nauczyłam się z kolorowego pisma dla katolickich pań domu, albowiem kobieta nie umiejąca haftować nie może się w pełni spełnić życiowo. Kiedy moje dzieci wracają ze szkoły radośnie świergocząc, wysłuchuję z uśmiechem, czego dziś nauczyły się w szkole. Opowiadają mi o lekcjach przygotowania do życia w rodzinie, których udziela im bardzo miła pani z przykościelnego kółka różańcowego.
Córeczki proszą, abym nauczyła je szyć, ponieważ chcą być prawdziwymi kobietami, nie zaś wynaturzonymi grzesznicami z okładek magazynów, chłopcy natomiast szepczą na ucho, że na pewno nigdy nie popełnią tego strasznego grzechu, który polega na dotykaniu samych siebie, ani nie będą oglądać zdjęć podsuniętych przez samego Szatana. Karcę ich lekko za wspominanie o rzeczach obrzydliwych, lecz jestem szczęśliwa, że wczesne ostrzeżenie uchroni moich dzielnych chłopców przed zboczeniem i abominacją. Mój mąż wraca z pracy po południu. Witamy go wszyscy w progu, po czym myje on ręce i zasiada do posiłku, a ja podsuwam mu najlepsze kąski, aby zachował siłę do pracy. Potem mój mąż włącza telewizor i zasiada przed nim w poszukiwaniu relaksu, a ja zmywam talerze i garnki i zabieram jego skarpetki do cerowania, słuchając z uśmiechem odgłosów meczu sportowego w telewizji. Wieczorem kąpię nasze pociechy i kładę je spać.
Kiedy wykąpiemy się wszyscy, mój mąż szybko spełnia swój obowiązek małżeński, ja zaś przeczekuję to w milczeniu, ze spokojem i godnością prawdziwej katoliczki, modląc się w myśli o zbawienie tych nieszczęsnych istot, które urodziły się kobietami, ale którym lubieżność Szatana rzuciła się na mózgi, które w obowiązku szukają wstrętnych i grzesznych przyjemności. Zasypiam po długiej modlitwie i tak mija kolejny szczęśliwy dzień mojego życia.
To co ciśnie mi się na usta po przeczytaniu tego fragmentu jest mocno niecenzuralne..., zastanawia mnie jak mogła napisać to kobieta... i co musiała brać...
[Powyższy tekst jest oczywiście parodią, choć oddającą całą mentalność katolickiego oglądu powyższych kwestii — w sposób jaskrawy i bez sofistyki. Tekst został wysłany przez Saddie (Małgorzata Lewicka) na grupę usenetową pl.rec.hihot w styczniu 2000]
Ciężki, poranek nie chce mi się wstać, najchętniej spędziłbym cały dzień w domu. Na dworze rześko, termometr pokazuje ok -5 stopni... Powoli jednak zbieram się, po głowie kołacze mi się wariant awaryjny (KŚ), jednak nie..., drogi wyglądają na suche, opadów śniegu również nie było, więc nie powinno być źle... Spoglądam na prognozy i nie mam już wątpliwości, jadę rowerem...
Ubieram się jak zwykle i chodu na dwór. Początkowo uwagę zwraca wzmożony ruch na drogach, oj może być nieciekawie, szczególnie jeżeli trafię na oblodzone miejsca... jednak wbrew obawom nigdzie nie natknąłem się na problemy z nawierzchnią. Za to w zamian w kilku miejscach na trasie drogowcy przypomnieli sobie o remontach. Tworzyły się paskudne korki, tyle, że ja zawsze mam możliwość śmignięcia poboczem, chodnikiem itp... Czerwona fala była dzisiaj dopełnieniem całości.
Dawno tak późno nie wyjeżdżałem, jest 17:20, na zewnątrz zapada zmierzch, jest chłodno, a w ciągu dnia padał śnieg..., nieciekawe warunki, ale jechać trzeba. Zwracam uwagę na wszelkie kałuże, ślady wody na asfalcie, nie mam ochoty na glebę. Staram się jechać nieco wolniej niż zwykle, nie warto ryzykować...
Bez większych ekscesów udaje się przejechać całe 30km. W domu jestem dopiero przed 19:00, późno, a w planach jeszcze kilka "drobiazgów" do zrobienia. Zastanawiam się nad zmianą opon na bardziej terenowe, prognozy pokazują że ma padać śnieg, jednak decyzję zostawiam na rano.
Piosenka na dobry początek dnia :) The Muppets: Ode To Joy
Poranek chłodny, nawet bardzo chłodny, zaglądam za okno, szaro, nieprzyjemnie, ale nie pada... Decyzja może być tylko jedna. Rower...
Wyjeżdżam bardzo późno jest 7:15, małe problemy z pozbieraniem się, ale gdy jestem na siodełku... Tak to już jest, najgorzej jest pokonać te kilka schodów w dół...
Odpalam światełka, wariant migający i z przodu i z tyły, widoczność mocno ograniczona, a samochodów całkiem sporo na drogach.
Jednak nie napotkałem wariatów, którym się spieszy, którzy wyprzedzają na 3-go, pędzą nie wiadomo gdzie…
Po sobotniej wyprawie z Darkiem jeszcze dzisiaj czuję delikatne zmęczenie, ciężko to opisać, to nie zakwasy, nie ból, po prostu zmęczenie fizyczne :). To pewnie efekt snu zimowego.
Prognozy na kolejne kilka dni nie wyglądają zbyt ciekawie, jest spora szansa, że trzeba będzie je odpuścić, szkoda ryzykować...
Jestem już w domu, czuję zmęczenie, czuję te przejechane kilometry, pewnie pogoda też odcisnęła na mnie swoje piętno. Pomimo tego jestem zadowolony z wycieczki, z towarzystwa z mile spędzonego dnia.. było rewelacyjnie, Dzięki Darku :) i Rodzino wielkiego K:)
Wróćmy jednak do początku.
Mamy piątek wieczór, zadekowałem się w domu Darka, pierwotny plan nie wypalił, w weekend miał być wypad w okolice Bydgoszczy, później zmieniliśmy go na wyprawę na Anaberg, była opcja wycieczki śladami Janosza, jednak kolejne propozycje diabli brali, najwięcej w tym wszystkim namieszała pogoda i prognozy zmieniające się z dnia na dzień.... W sobotę też miało lać, jednak.... ok 22:00 w prognozach pojawiło się okienko od ok 10:00 w sobotę, więc jednak jest szansa na jakiś krótki wypad rowerowy po okolicy..., tylko gdzie.... teren raczej odpada, to jeszcze nie ta pora, to jeszcze nie ten czas... Darek proponuje objazd kilku pobliskich zamków, pałaców..., w okolicy jest tego „trochę”, specjalnie nie namyślając się nad tym zgadzam się, W okolicach północy, jest szkic w.... głowie Darka, pozostało tylko pójść spać i rano wsiąść na rowery...
O poranku zaczynamy się powoli zbierać, spacer z Bajką, śniadanie, odszukanie ubrań rowerowych, krótki przegląd sprzętu i możemy ruszać...
Jak zakładaliśmy na początku jedziemy szosami, mijamy Ptakowice, Zbrosławice, docieramy do Kamieńca i naszego pierwszego PK – neobarokowego pałacu w którym obecnie znajduje się Ośrodek Leczniczo-Rehabilitacyjny dla Dzieci, rozglądamy się dookoła budowli i ruszamy dalej.
Kolejny pałac do odwiedzenia znajduje się w Kopaninach, jadąc przez Księży Las, na kilka min zatrzymujemy się w pobliżu kościoła, ciężko focić to miejsce jeżeli wydać, że trwa ceremonia pogrzebowa..., to nie jest dobra chwila na sesję zdjęciową.
Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby odwiedzić to miejsce...
Kilka km dalej zatrzymujemy się przy sklepie, musimy uzupełnić zapasy, w zasadzie to zaopatrzyć w się w cokolwiek, po dłuższym okresie bez wycieczek rowerowych, zapomnieliśmy do czego służą bidony, że warto mieć ze sobą coś do jedzenia :). Jeżdżąc na trasie dom-praca-dom zapominam o takim szczególe. Jednak dzisiejsza wyprawa ma być dłuższa, nie możemy liczyć na szczęście. Chwila na posiłek i pora ruszyć dalej.
Docieramy do pałacu w Kopaniach który od kilkudziesięciu lat służy jako Państwowy Dom Pomocy Społecznej. Może nie jest w stanie idealnym, jednak na tyle dobrym iż powinien przetrwać kolejne kilkadziesiąt lat...
Do kolejnego PK pałacu Warkoczów w Rybnej, mamy tylko kawałek, trasę pokonujemy dość szybko, standardowo objeżdżamy budynek dookoła, widać, że jest pięknie odrestaurowany, chociaż kilka elementów wyraźnie nie pasuje do tego miejsca, jakaś rozpadająca się lodówa, samochody.
Obserwujemy osoby wychodzące ze środka, patrzymy po sobie i chyba pora się ewakuować, zdaje się, że nie pasujemy do tego towarzystwa w ubraniach supermenów... ;P
Pora na wizytę w Brynku, jednak czeka nas jazda po dość paskudnej drodze, i nie chodzi mi o asfalt, tylko o pędzące samochody. Fakt, że kierowca ciężarówki zachował się całkiem nieźle, dając nam znać, że pędzi na nas, dzięki temu odbiliśmy nieco bardziej na pobocze, jednak mijając nas mógł troszkę zwolnić. Nie przepadam za takimi sytuacjami.
Tym tym razem oglądamy kilka budynków zaadoptowanych na szkoły - Gimnazjum Publiczne, kawałek dalej Technikum Leśne. O ile pierwszy prezentuje dość ciekawą zabudowę z czerwonej cegły, to ogrom tego drugiego powala.
Chwila rozmowy i postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden bonusowy PK w Tworogu, to tylko kilka km i grzechem byłoby nie zahaczyć o to miejsce, tym bardziej że kolejny pałac czeka na sesję :)
Tym razem trzeba się zastanowić jak wrócić, warianty, są 2 albo po śladach, albo na czuja... , gdzieś w kierunku na Świniowice, Darek podejrzewa istnienie kolejnego pałacu w Wielowsi, jakoś dziwnie bez błądzenia docieramy na miejsce znowu chwila postoju, czas na uzupełnienie energii i chyba najwyższa pora wracać do Zabrza, zaczyna nas gonić czas.
Z Google-a wynika, że trasa nie jest zbyt skomplikowana. Przez Wojska i Jasionę powinniśmy dotrzeć do Księżego Lasu, w tej drugiej miejscowości udaje nam się zauważyć ruinę w dość paskudnym stanie. Zastanawiają mnie 2 szczegóły, pierwszy to oznaczenie obiektu zabytkowego, drugi to data zupełnie nie pasująca tego co widzimy 1954. Już w domu zagadka zostaje wyjaśniona, data odnosi się do ostatniego remontu pałacu. 59 lat jakie minęły od chwili ostatniego remontu, nie obeszło się łagodnie z tym miejscem. Szkoda...
Zbliża się 16:00. musimy wracać, bez większych przerw docieramy na Helenkę, uff, można chwilę odpocząć, coś zjeść, jednak pora na mnie... muszę wrócić do Katowic. Wieczorem jestem już umówiony, a od rana czeka mnie sporo pracy...
Wyjeżdżam do domu ok 18:00, czuję te wcześniejsze 75km, te zjazdy i podjazdy, na dokładkę czeka mnie droga przez centrum Zabrza a później opłotkami przez Rudę Śląską i Katowice.
Ps. Dzięki Darku za wycieczkę, nawet pogoda nie była w stanie nam jej zepsuć.
Zbliża się 17:00 a ja jeszcze w pracy, powinienem już godzinę temu wyjść, trudno... dzwonię do Darka, że będę nieco później niż zakładałem... ech... Wieczorem mamy siąść i pomyśleć nad planami na najbliższy okres... W rachubę wchodzi też wyjazd w sobotę gdzieś..., pierwotnie miało być Złoto dla Zuchwałych", później Anabeg, kolejny wariant to wycieczka śladami Janosza. Jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Co będzie w sobotę nikt nie wie..
Droga paskudna, nie dość, że cały czas ruchliwymi szosami, to pada deszcz i wieje zimny wiatr z niewłaściwego kierunku. Ech.... oby sobota była lepsza
Piątek :), początek weekendu tuż, tuż, plany na sobotę i niedzielę były inne. Miła być Bydgoszcz, ale jak to bywa plany uległy modyfikacji... Po wczorajszym przeserwisowaniu roweru wyjeżdżam do pracy, mam ze sobą suport - tak na wszelki wypadek...., chociaż zastanawiam się czy go wkładać.... poprzedni Accent wytrzymał całe 800km. Średnio mam ochotę wymieniać to coś co 2 tygodnie...
Ruszam... wygląda na to, że wszystko działa, nie ma żadnych zgrzytów, żadnych stuków-puków. Jedynie tylna przerzutka wymaga doregulowania, ale to wszystko...
Więc jednak moje podejrzenie o rozwaleniu do końca piasty okazało się słuszne. Pewnie na dniach, może dzisiaj zamówię nowe koła, ważne aby wytrzymały ok 10-12kkm. Zastanawiam się czy kupować je na łożyskach maszynowych, jeżeli jest tam taki patent jak w suportach Accenta, to chyba raczej się nie zdecyduję na to... Nie mam najmniejszej ochoty aby rower co kilka tygodni lądował w serwisie z powodu łożysk... Cokolwiek by nie mówić o piastach Shimano, to są wytrzymałe, nawet te niższe modele..., a dwa da się je doprowadzić do używalności (tak aby dojechać do cywilizacji) nawet w warunkach polowych, przy użyciu kilku prostych narzędzi. Sama droga cały czas w lekkim deszczu, nie przeszkadza mi to specjalnie, bywały gorsze warunki. Widać jedynie niedzielnych kierowców na drogach, dziwne manewry na drodze, problemy z pokonaniem ronda i wyjazdem z niego, to dzisiaj standard...
Przy okazji: Wszystkiego najlepszego z okazji dnia Kobiet, oczywiście dla wszystkich bikerek chociaż nie tylko :)
Czwartek wieczór, nie udało znaleźć się chwili czasu, aby podrzucić rower do serwisu. Trudno.... Przed wyjazdem jeszcze raz przeprowadzam oględziny tego co mogę... szprychy na miejscu, rama wygląda na całą..., na tylnym kole luz, ale nic dziwnego, piasta jest w opłakanym stanie... (w najbliższym czasie pewnie kupię oba koła, a może nie...?, może wymienię tylko piastę/piasty), hak nieuszkodzony, mostek też, kaseta, łańcuch, przerzutki itd..., zajmuje mi to dobre kilkanaście minut. W końcu odpuszczam, nie wygląda na to, że rower rozkraczy mi się gdzieś po drodze. Ruszam i .... od samego początku słyszę paskudne zgrzyty, rama niestety przenosi wszystkie odgłosy, styki, puki, i nie do końca jestem w stanie ustalić co toto...
Wrażenie jest jakby sypał się suport, ale kierunek z którego to dochodzi wskazuje raczej tylne kolo....
Już w domu zabieram się za wyczyszczenie roweru, odpinam koła, łańcuch, zdejmuję siodełko, sztyce.... itd... W pierwszej kolejności przeglądam wszystkie spawy, wyglądają na ok, nie widać na nich uszkodzeń, pęknięć, czy czegokolwiek co mogłoby wskazywać na ramę.
Rozbieram tylną piastę, stan... jak pisałem wcześniej tragiczny, jednak nie znajduję niczego co mogłoby generować takie odgłosy...., przy okazji czyszczę ją, smaruję i składam do kupy... Dla zasady zakładam inne koło na tył (w końcu trochę tajli się nazbierało), stan tego koła jest lepszy, jednak ciężko nazwać go idealnym :) Będę mógł potwierdzić lub wykluczyć problem z tylnym kołem.
Przedniego koła nie rozbieram, nie czuję na nim luzów, wygląda na ok...
Jutro zabieram ze sobą środek suportu na wycieczkę do Gliwic, może wymienię go dla zasady, ten który jest obecnie w rowerze przejechał ze mną ok 10000km...
Czas i być może serwis pokaże co się sypie..., ale tak to już jest z rzeczami których się często używa, po jakimś czasie się zużywają.