Jest 23.55, jestem lekko wstawiony, udało mi się spić kilku francuzów w zasadzie 2. Daję rade i podtrzymuje ułańską tradycję. Po prostu nie wypada, gdy przylecieli goście z francji. Ballentines i gorzka miętowa dają radę, jakby miało być inaczej, zostaję tylko ja i szfagier na placu boju, jest dobrze. Od czasu do czasu potrzebuję się upić, a jest okazja ku temu, więc po co przeszkadzać?
Powrót z pracy bardzo szybki, związane to było z koniecznością wizyty na poczcie (kolejne części do Manfreda), ale również z przylotem znajomych z francji. Drogę obrałem optymalną pod kontem odległości i prędkości. Hałdę w Makoszowach przez jakiś czas będę omijał po porannej przygodzie, pewnie za jakiś czas wjedzietam ciężki sprzęt i poprawią nieprzejedzne fragmenty.
Poranek przyjemny, chłodny, ale to już kolejny dzień gdy mam problem się dobudzić, przed 7:00 wsiadam w wariancie na zombiaka i jadę. Czasu niestety nie mam na szaleństwa, wybieram najkrótszą drogę. W Zabrzu Makoszowach postanawiam jednak pojechać przez hałdę. Początek drogi całkiem, całkiem, jedzie się rewelacyjnie, moją uwagę przykuwa kikut potężnej topoli.
Focę i pedalę dalej, nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego co mnie czeka, za A4 przed podjazdem na hałdę rower zapada mi się w kilkunasto centymetrowym mule wypłukanym z hałdy, o jeździe nie ma mowy, zeskakuję z rowera i sam się zapadam. Docieram do końca osuwiska, czyszczę buty i pedały (z Crankami nie było tego problemu) i ruszam dalej. Po minięciu szczytu ścieżka robi się wąska, zwykle ma ok 40-50cm, dzisiaj mam wrażenie, że rośliny, drzewa są jakoś bliżej, ścieżka ma po kilkanaście cm, kolejne wiatrołomy uprzyjemniają mi jazdę, raz przywaliłem głową o jakieś drzewo, na szczęście miałem kask. W kilku miejscach znowu masa błota mułu oklejającego wszystko, butów i pedałów już nie czyszczę, nie ma sensu. W końcu po ciężkiej walce dojeżdżam do asfaltu w Sośnicy i mogę jakoś normalnie pojechać dalej. Jestem cały up...y z błota, rower nadaje się do kompletnego mycia, masa błota, piasku liści, gałązek i wszystkiego po czym jechałem dzisiaj. Masakra.
Dawno nie wstawiałem żadnego koncertu, a coś mnie wzięło dzisiaj na dinozaurów, tym razem Scorpions i cały koncert Acoustica. Warto posłuchać.
Powrót z pracy średni, gdy wyszedłem z firmy ok 17:00 na zewnątrz padało, nie wyglądało to zbyt ciekawie, ubrałem kurtkę przeciwdeszczową i w drogę. Deszczyk towarzyszył mi aż do Halemby, gdzie po prostu zniknął a nade mną było piękne niebo z bielusieńkimi chmurkami. W trakcie jednak coś dzisiaj rozdzwonił się telefon i zamiast jak człowiek zahaczyć o Starganiec jadę na Ligotę konfigurować router WiFi. Po drodze zaliczam okolice katedry w Panewnikach, dawno tam nie byłem, a jest co focić. Godzinę później już w Ochojcu ląduję u Qmpla i konfiguruję drugi Router. Jakiś urodzaj dzisiaj jest na sieci bezprzewodowe, w między czasie dzwoni siostra, że z zabawy z elektryką dzisiaj nici, pewnie jutro będę się z tym bujał, zobaczymy co z tego dalej wyniknie.
Jest pomysł aby w piątek zorganizować kolejne lokalne spotkanie BS, czy będzie to Starganiec? Nie wiem. Korci mnie staw Barbara, ale dawno już tak nie zajeżdżałem. Kiedyś było miejsce na ognisko, teraz nie mam pojęcia co się tam dzieje. Jak wstanę rano to postaram się tam podjechać, chyba że ktoś coś wie.
I jeszcze jedna sprawa, 27 lipca po Katowickiej masie można by zorganizować afterparty. Propozycja 1 - Bar Wiocha na dolinie 3 stawów, Propozycja 2 - Starganiec - ognisko. Wstępnie rozmawiałem z Luke28 o tym pomyśle i jest szansa na jego realizację. Dużo będzie zależeć też od pogody.
Jest środa, budzik drze m..ę już o 5:00, uspokajam go, jeszcze mała drzemka, jeszcze chwilka. W końcu budzę się i... masakra jest 6:15. Włączam wariant awaryjny i w biegu zaczynam się zbierać, jeść itd. Wychodzę z domu o 6:50. Mam mało czasu, więc dzisiaj z rana nie poszaleję, jadę standardowym szlakiem, średnio chce mi się kręcić, chyba jeszcze się nie przebudziłem. Jedyny fajny akcent to podjazd na Makoszowach zrobiony na przełożeniach blat + 11T ;).
Już w pracy natykam się na nowiutkiego Krossa z tekstem "Warto być dobrym", mam nadzieję, że cały dzisiejszy dzień będzie pod tym hasłem :), czego sobie i wszystkim życzę :)
Dzisiaj przez głupotę odpalam Antyradio - jedyne radio ustawione na komórce i słyszę Queenów. Jakiś spisek czy co?
Po pracy, jadę prawie najkrótszą drogą do Katowic, dzisiaj zależy mi na czasie, na pocztę dotarła pierwsza porcja gratów dla Manfreda związana z uphillem na Śnieżkę. Wymiana nastąpi pewnie w ciągu 2 tygodni, gdy przyjdzie reszta gadgetów i gdy dojadę do końca aktualną kasetę SLX 11-28 (i tak jestem w szoku, przejechałem na niej ok 3000km na 1 łańcuchu i jeszcze działa, poprzednie padały po ok 2000-2500km). Swoją drogą jest świetna, ale na jakiś czas się z nią żegnam przechodząc chwilowo na 11-34 - mój wariant górski. Wariant przygotowywany na Śnieżkę. W komplecie są oczywiście 3 łańcuchy i... kierownica prosta - też do tego wracam. Czekam jeszcze na kolejną przesyłkę z rogami (czerwonymi tym razem), nowym światełkiem tylnym. Do kupienia pozostał jeszcze mostek 120mm. Ale to za chwilę, z tym myślę, że mogę śmiało wybrać się w góry. Pewnie wymienię profilaktycznie zawartość piast jeszcze przed 12 sierpnia, tak żeby nic mnie już nie zaskoczyło.
Jeszcze jeden kawałek Queenów. Po tylu latach dalej może się podobać.
Budzę się rano jest 4:40, budzik ustawiony na 5:45, ale... nie chce mi się spać. Powoli wstaję, mam czas żeby przygotować sobie solidne śniadanie, przygotować się do wyjazdu. Wyjeżdżam ok 6:15. mam spory zapas czasu więc głupio by było tego nie wykorzystać, jadę na Podlesie czeka na mnie długi 3km podjazd w stronę Mikołowa. W mieście trochę kluczę, jakoś nie przemawia do mnie organizacja ruchu w Mikołowie, w końcu wyjeżdżam na starą trasę na Gliwice i jadę szosą, ruch jest masakryczny, nie lubię jeździć tutaj, na wysokości Straconej Wioski wjeżdżam w las. To jest moje naturalne środowisko, tutaj czuję się dobrze, mogę pędzić po leśnich ścieżkach, nie ma blachosmrodów, jestem ja, rower i las. Wyjeżdżam w Halembie i spoglądam na zegarek, wyczerpałem zapas czasu, więc pora na standardowoą drogę dopracową, pod koniec jeszcze tylko piękny podjazd w Makoszowach i powoli dojeżdżam do pracy. Rano temperatura optymalna do jazdy, chłodno. Myślałem, że po wczorajszym szaleństwie skończy się na zakwasach, ale nie ma nic..., nic mnie nie boli, nic się nie dzieje, może jestem tylko lekko zmęczony.
Powrotna droga będzie raczej którka, na poczcie czekają na mnie tajle do roweru :) trzeba je odebrać przed 19:30.
Jako, że jestem dalej pod wrażeniem sobotniego koncertu Queen-ów, to jeszcze jeden kawałek, klimat na stadionie był identyczny. Brian przed tym kawałkiem powiedział: "zaśpiewajmy dla Frediego" i... cały stadion śpiewał.
Wracając do dzisiejszego powrotu, jako że pogoda dopisała, nie jest za gorąco i nie za chłodno, nie ma burz, to trzeba było wybrać się nieco okrężną drogą do domu. Okrężnie w tym przypadku oznacza przelot na trasą Gliwice, Paniówki, Przyszowice, Chudów, Bujaków, Mikołów, Kopaniny, Podlesie, Kostuchna, Siągarnia, Hamerla, Lędziny, Mysłowice, Wesoła, Giszowiec, Ochojec :). Zależało mi standardowo na podjazdach, za zmęczeniu się, i... muszę przyznać że się udało, jutro na 100% będą zakwasy, wszystkie podjazdy zaliczone na stojąco na blacie (w sumie ok kilkanastu km - najdłuższy odcinek to ok 1.5km) - dało się, ale łydki bolą ;P.
Endomondo zdechło w połowie drogi, a w zasadzie nie Endomondo tylko zasilanie tel. padło. Zmiana baterii rozwiązała sprawę, ale ślad jest w 2 kawałkach, już nie chciało mi się grzebać w programie. Plik bazy jest w sqLite więc mógłbym go po prostu poprawić/scalić ;)
Dzisiaj rower trafił do serwisu, po 11000km pojawiły się luzy na kołach, trzeba było sprawdzić co się dzieje, goście mieli 6 godzin czasu i dali radę. Przy czym z informacji które otrzymałem wynika, że powoli piasty się kończą, a dokładniej konusy już mają wżery i część kulek jest "kwadaratowa". Konusy da się kupić, ciekawe jak z kulkami, pewnie zrobię przegląd allegro. Jak nie będzie nic ciekawego to pora rozejrzeć się za nowymi kołami. Coś mam na oku od kilku miesięcy, bo spodziewałem się takiego obrotu sprawy, prędzej czy później ;P.
Weekend bardzo niestandardowy, zresztą, jak większość moich weekendów od kilku miesięcy, tym razem jednak mocno nierowerowy.
Sobota Późnym popołudniem wyruszamy na koncert Queen-ów na stadionie we Wrocławiu. Droga szybka, rewelacyjna, bezproblemowa, jazda piękną autostradą, to czysta przyjemność, chociaż działa na mnie podobnie jak liczenie baranów (chyba wolę rower i teren). Na miejsce docieramy na czas, pierwsza jest IRA, grają nieźle, ale znane oklepane kawałki, niczego nowego nie wnoszą, czegoś tu brakuje, jakiegoś klimatu, coś jest nie tak, może zbyt stara publiczność (średnia pewnie koło 40)? W każdym bądź razie po godzinie pańszczyzny wychodzi drugi zespół Mona, wytrzymuję 2 kawałki i wychodzę (tego nie da się słuchać), mam godzinę czasu, żeby przyjrzeć się stadionowi, pomiziać wystającą tu i ówdzie murawę, trochę pofocić (lustrzanki zostały w domu, ze sobą mam staruszka Nikona Coolpix 4600). Szwendam się po całym terenie i jestem zachwycony tym co widzę, stadion jest piękny, już planuję powrót przy najbliższej okazji :)
Jest po 21:00 w końcu z lekkim poślizgiem zaczyna się główny punkt programu. Wychodzą "niedobitki" Queen-ów z Adamam Lambertem i... dają czadu. Dawno takiego POWERa nie słyszałem, nie przypominam sobie koncertu na którym 30000 ludzi śpiewa wszystkie piosenki, gdzie płyta boiska to jedno wielkie pole falujących rąk. Spodziewałem się odgrzewanych kotletów, a dostałem coś co zapamiętam na długie lata i jeszcze ta 10 minutowa solówka na gitarze...
Pobudka o 5:00, późno, ale musiałem się wyspać ;P (3:30 - ostatnio chyba standard u mnie). Zbieram się i jadę do Katowic, jestem umówiony z rodziną K. na wypad w Beskidy, wstępnie mam zaplanowane 3 trasy, o różnym stopniu skomplikowania, długości, każda jednak ma kilka wariantów, takich w razie czego. W pociągu ustalamy szczegóły, nie ma co szaleć, bo 2 dni po chorobie niektórych członków wyprawy, nie można przeginać. Pada więc wybór na Małą Czantorię, Dużą Czantoria, a później się zobaczy. Wysiadamy w Ustroniu Uzdrowisku i idziemy żółtym szlakiem. Początkowo idzie się ciężko, jest parno, duszno, daje się to we znaki, nieco wyżej robi się już przyjemniej, temperatura nieco spada, powietrze jest bardziej krystaliczne. Stajemy przy prawie każdej napotkanej budce z izobronikami, aby się wzmocnić, a do jedzenia mamy jagody i maliny występujące na szlaku w dużych ilościach. Dłuższą przerwę robimy dopiero w Ustroniu Polance po zejściu czerwonym szlakiem z Dużej Czantorii, w końcu jest chwila, aby zjeść coś "normalnego". Jeszcze mały spacer powrotny do Ustronia Uzdrowiska i możemy ruszać w podróż powrotną pociągiem. Rewelacyjnie spędzony kolejny dzień, bez problemów, trosk, tylko my i góry. Dzięki za wspólną wyprawę w Beskidy.
Jak to z reguły bywa w poniedziałki trzeba było pozbierać się do pracy i pognać na rowerze. Wyjeżdżam 20 min wcześniej, chcę mieć nieco więcej czasu dla siebie, jadę przez Starganiec, jednak coś mi nie pasuje, chyba w Katowicach musiała być jakaś straszna burza, miejscami mam przed sobą spore rozlewiska, a w lesie widać połamane drzewa, czasami zagradzające mi drogę przejazdu. Spory problem pojawia się za Stargańcem na ścieżkach pomiędzy Mikołowem, a Rudą Śląską, gdzie jadę po podmytym terenie, łachach mokrego piasku, błocie. Rower kilka razy się zapada. Wyjeżdżam w Halembie i jadę dalej standardowym szlakiem dopracowym, kolejne problemy z przejazdem pojawiają się w lasku Makoszowskim w Zabrzu gdzie ekipy pracują przy usuwaniu powalonych starych drzew. Oj chyba się działo wczoraj gdy byłem w górach.
Opis będzie dzisiaj bardzo lakoniczny, głównie dlatego że nie mam czasu, zresztą i tak cud się stał, że udało mi się wyrwać na rower. Miałem godzinę czasu, więc musiałem to jakoś wykorzystać. Pojechałem nad zalew wesoła poprzez okoliczne lasy. Ech gdyby było więcej czasu, te ścieżki, ten zapach, ta zieleń... Niestety nie dzisiaj. Więc szybkie kółeczko i do domu. W drodze powrotnej spotykam Devilka z Gosią, chwilę rozmawiamy i każdy rusza w swoją stronę. Za godzinę jadę do Wrocławia na koncert IRY, po nich ma grać jakiś mało znany zespół Queen. Zobaczymy czy dadzą radę i przebiją IRĘ ?
Die Toten Hosen Unplugged - Traurig einen Sommer lang
Powrót z pracy trochę po 16:00, jestem maksymalnie zmęczony, 5 kaw nie pomaga, usypiam, kręcenie na rowerze nieco pomaga, jednak temperatura dobija. Jest ponad 30 stopni, leje się ze mnie. Na 6km wjeżdżam w las, jest chłodniej, chce mi się jeździć, pakuję się na Makoszowy, później poprzez niebieską rowerówkę docieram do nasypu wzdłuż Kłodnicy, dalej skręcam na Piaskową i... coś się zaczyna dziać z pogodą, zrywa się porywisty wmordę wiatr, niebo przybiera granatowy kolor, jest źle, zmieniam trasę, muszę dotrzeć jak najszybciej do domu. Więc w Halembie szosami dojeżdżam do lasu Panewnickiego, jest coraz gorzej, ale nie leje. W Panewnikach chwila postoju - focenie, mam wrażenie, że burza mnie omija, przechodzi bokiem. Jest nieźle, za to odzywa się przemęczenie, muszę się wyspać, w końcu. Pedalę do domu, nie ma na co czekać, już na miejscu, szybki obiad, wpis na BS i... spać.