Queen, Beskidy i praca
Weekend bardzo niestandardowy, zresztą, jak większość moich weekendów od kilku miesięcy, tym razem jednak mocno nierowerowy.
Sobota
Późnym popołudniem wyruszamy na koncert Queen-ów na stadionie we Wrocławiu. Droga szybka, rewelacyjna, bezproblemowa, jazda piękną autostradą, to czysta przyjemność, chociaż działa na mnie podobnie jak liczenie baranów (chyba wolę rower i teren). Na miejsce docieramy na czas, pierwsza jest IRA, grają nieźle, ale znane oklepane kawałki, niczego nowego nie wnoszą, czegoś tu brakuje, jakiegoś klimatu, coś jest nie tak, może zbyt stara publiczność (średnia pewnie koło 40)? W każdym bądź razie po godzinie pańszczyzny wychodzi drugi zespół Mona, wytrzymuję 2 kawałki i wychodzę (tego nie da się słuchać), mam godzinę czasu, żeby przyjrzeć się stadionowi, pomiziać wystającą tu i ówdzie murawę, trochę pofocić (lustrzanki zostały w domu, ze sobą mam staruszka Nikona Coolpix 4600). Szwendam się po całym terenie i jestem zachwycony tym co widzę, stadion jest piękny, już planuję powrót przy najbliższej okazji :)
Jest po 21:00 w końcu z lekkim poślizgiem zaczyna się główny punkt programu. Wychodzą "niedobitki" Queen-ów z Adamam Lambertem i... dają czadu. Dawno takiego POWERa nie słyszałem, nie przypominam sobie koncertu na którym 30000 ludzi śpiewa wszystkie piosenki, gdzie płyta boiska to jedno wielkie pole falujących rąk. Spodziewałem się odgrzewanych kotletów, a dostałem coś co zapamiętam na długie lata i jeszcze ta 10 minutowa solówka na gitarze...
Do domu wracam o 1:30.
Stadion we Wrocławiu© amiga
Zachód słońca© amiga
Stadion w całej okazałości© amiga
Tabliczka informacyjna© amiga
Zaczyna się...© amiga
Dalej poruszają tłumy© amiga
Niedziela
Pobudka o 5:00, późno, ale musiałem się wyspać ;P (3:30 - ostatnio chyba standard u mnie). Zbieram się i jadę do Katowic, jestem umówiony z rodziną K. na wypad w Beskidy, wstępnie mam zaplanowane 3 trasy, o różnym stopniu skomplikowania, długości, każda jednak ma kilka wariantów, takich w razie czego.
W pociągu ustalamy szczegóły, nie ma co szaleć, bo 2 dni po chorobie niektórych członków wyprawy, nie można przeginać. Pada więc wybór na Małą Czantorię, Dużą Czantoria, a później się zobaczy. Wysiadamy w Ustroniu Uzdrowisku i idziemy żółtym szlakiem. Początkowo idzie się ciężko, jest parno, duszno, daje się to we znaki, nieco wyżej robi się już przyjemniej, temperatura nieco spada, powietrze jest bardziej krystaliczne. Stajemy przy prawie każdej napotkanej budce z izobronikami, aby się wzmocnić, a do jedzenia mamy jagody i maliny występujące na szlaku w dużych ilościach. Dłuższą przerwę robimy dopiero w Ustroniu Polance po zejściu czerwonym szlakiem z Dużej Czantorii, w końcu jest chwila, aby zjeść coś "normalnego". Jeszcze mały spacer powrotny do Ustronia Uzdrowiska i możemy ruszać w podróż powrotną pociągiem. Rewelacyjnie spędzony kolejny dzień, bez problemów, trosk, tylko my i góry. Dzięki za wspólną wyprawę w Beskidy.
wejscie na Małą Czantorię© amiga
Driga pod górkę© amiga
Mała Czantoria zdobyta© amiga
Próbujemy sobie pomagać ;P© amiga
Niektórzy nas denerwują© amiga
Panorama rozciągająca się z wieży widokowej na Dużej Czantorii© amiga
Poniedziałek
Jak to z reguły bywa w poniedziałki trzeba było pozbierać się do pracy i pognać na rowerze. Wyjeżdżam 20 min wcześniej, chcę mieć nieco więcej czasu dla siebie, jadę przez Starganiec, jednak coś mi nie pasuje, chyba w Katowicach musiała być jakaś straszna burza, miejscami mam przed sobą spore rozlewiska, a w lesie widać połamane drzewa, czasami zagradzające mi drogę przejazdu. Spory problem pojawia się za Stargańcem na ścieżkach pomiędzy Mikołowem, a Rudą Śląską, gdzie jadę po podmytym terenie, łachach mokrego piasku, błocie. Rower kilka razy się zapada. Wyjeżdżam w Halembie i jadę dalej standardowym szlakiem dopracowym, kolejne problemy z przejazdem pojawiają się w lasku Makoszowskim w Zabrzu gdzie ekipy pracują przy usuwaniu powalonych starych drzew. Oj chyba się działo wczoraj gdy byłem w górach.
Fragment ul. śląskiej o poranku© amiga