Nadszedł długo wyczekiwany termin wyjazdu
integracyjnego. Spotykamy się na parkingu w Gliwicach, pakujemy rowery i
jedziemy autokarem do Krakowa. Na miejscu jesteśmy około godziny 8:30....
Chwilę zajmuje nam przygotowanie rowerów, krótka odprawa, podział na grupy itp.
Tym razem grupa rowerzystów jest nieco mniejsza niż w
poprzednich latach, to ze względu na podział na 3 równoległe imprezy, w
Tresnej, w Wiśle i w Morsku (to ta nasza).
Po dobrych 15 może 20 minutach udaje się ruszyć... Na dzień
dobry małe zaskoczenie, obok toru kajakowego nie ma możliwości przejazdu,
trwają zawody. Zostajemy skierowani na wały, na trasę "terenową" i
muszę przyznać, że nie jest to zła opcja ;) Tor jest widoczny, a my mamy o
jeden podjazd mniej ;)
Pierwszy nieco większy postój planujemy w dolinie
Mnikowskiej, tyle, że trzeba wydostać się z miasta :). Początek drogami, jedne
nieco bardziej ruchliwe inne mniej...
Przed wjazdem do dolinki, mylę trasę, jedno pytanie
Krzyśka... i wprowadzam ekipę w błąd... Dobrze, że po 20 metrach nie brnę
dalej... zawracamy i już wjeżdżamy w odpowiednią odnogę.
Docieramy do mostku, do błotnistej ścieżki, tuż przy potoku
i... robi się nieciekawie... jeden z uczestników prawie ląduje w strumieniu...
drugi na skarpie... Na szczęście nic wielkiego się nie stało, choć wyglądało to
groźnie. Nieco dalej zatrzymujemy się przy Matce Boskiej. To nasz pierwszy
postój... Chwila na napicie się, chwila na batonik, chwila na odpoczynek...
Sama dolinka chyba wszystkim się podoba... Zresztą gdy
jechałem z Darkiem na pierwszy objazd to mieliśmy podobne odczucia :) Cokolwiek
by nie mówić, to dolinki Krakowskie mają swój urok...
W dolinie Mnikowskiej © amiga
Matka Boska Mnikowska ;) © amiga
Nas strumieniem po trudach jazdy ;) © amiga
Po kilkunastu minutach przerwy ruszamy dalej...
w większości asfaltem, choć to nie oznacza, że będzie łatwo. W informacjach
przed wycieczkowych pisaliśmy o tym, że trasa jest wymagająca, a suma
przewyższeń nawet nas trochę zaskoczyła...
Chyba najgorzej jest na odcinkach pozbawionych cienia, gdy
jednak wjeżdżamy do lasu jest przyjemnie, są miejsca gdzie rower sam jedzie,
prędkość na liczniku 50 czy nawet 60 km/h nie jest wyjątkiem. Coś co odróżnia
jurę od zeszłorocznego wyjazdu do Zakopanego to podjazdy. Te z którym się teraz
mierzymy są krótkie, najczęściej 2 do 3 km... po czym zawsze jest zjazd... po
którym znowu jest podjazd i zjazd itd.... w nieskończoność.
Trzymamy się jednak twardo wersji, że jest płasko ;)
Tylko nachylenie jest lekko zmienne ;) Gdzieś na zjeździe przed Rudawą mała
awaria, zerwany łańcuch. Skucie chwilę zajmuje Krzyśkowi... mamy nieplanowaną
przerwę.
Chwilę później docieramy do Rudawy i zarządzam przerwę
marketową. Sklep jest, w środku całkiem przyzwoite zaopatrzenie :)
Centrum Rudawy © amiga
Kierujemy się do doliny Będkowskiej, podziwiamy
skałki, malownicze odcinki zmieniają się co chwilę. Lekkie nachylenie na
poziomie 1-2 procent chyba nie robi wielkiego wrażenia na uczestnikach wyprawy
:) Przed wjazdem do dolinki ustalam z Krzyśkiem, że zatrzymamy się w
Brandysówce. Który to już raz w tym roku będę tam gościł ;) Co do jedzenia tam
mam mieszane uczucia. Wszelkie próby kupienia tam czegoś kończyły się tym, że
to co jest gotowane na ma wiele wspólnego z jedzeniem. Nawet kawa potrafi
zaskoczyć niemiło... Na miejscu okazuje się, że jest uruchomiona wiata, jest
coś więcej niż zwykle... Zamawiamy piwo bezalkoholowe Miłosław... I szok... To
ma nawet smak, jest pijalne...
W między czasie przekazuję informację, że tuż po wyjeździe
czeka nas ścianka z nachyleniem 15%... Trzeba się do tego przygotować
mentalnie...
Gdy ruszamy, boję się, że za chwilę w moją stronę polecą
jakieś niecenzuralne słowa, typu "nie lubię was" itp... Jednak nie...
mimo, że jedziemy w różnym tempie to nie widzę by ktoś miał problem z
podjazdem. Świetnie poszło...
chapeau bas!!!W Brandysówce © amiga
Pięknie tutaj © amiga
Jeszcze chwila postoju © amiga
To w zasadzie jedyny
tak stromy podjazd na zaplanowanej przez nas trasie, i jedyny którego tak się
obawialiśmy z
Darkiem. Nie taki diabeł straszny jak go zmalowaliśmy ;) Dalej
jeszcze kilka zjazdów i podjazdów i jesteśmy w okolicach Białego Kościoła.
Mamy kolejną, drugą awarię, tym razem rozleciał się wolnobieg
w rowerze Michała... Nie ma opcji by to naprawić na trasie, tutaj
potrzebne były by części. Nikt nie wozi ze sobą zapasowego wolnobiegu.
Próbuję się zastanowić kiedy miałem podobną awarię... Przypomina sobie,
że był to styczeń, może luty 6 może 7 lat temu, gdy woda dostała się do zapadek
i unieruchomiła mnie... Skończyło się wtedy spacerem do domu... Tym razem
dzwonimy do naszych Aniołów Stróży... Samochód już jedzie. Zostawiamy Michała
mając nadzieję, że szybko pomoc dotrze i jedziemy dalej. Przed nami dość fajny
odcinek - wpierw długi zjazd do doliny Prądnika, a później Ojców, Pieskowa
Skała...
Krótka przerwa © amiga
Przy Bramie Krakowskiej © amiga
Rękawica © amiga
Figura Matki Bożej Niepokalanej w skale Prałatki © amiga
Kaplica "Na wodzie" pw. Św. Józefa Robotnika © amiga
Zamek w Ojcowie © amiga
Maczuga Herkulesa © amiga
Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tyle
Ochów i Achów... Niektórzy nie znali tych okolic, inny byli tutaj na
wycieczkach szkolnych... Mimo, że tylko przejeżdżamy to na wszystkich robi to
wrażenie. W Ojcowie przegapimy wóz z żywnością ;), ten na szczęście dogania nas
nieco dalej pod maczugą Herkulesa. Woda, batoniki i banany stawiają nas do
pionu. Za to opuszcza nas Jacek, źle się czuje :(, dodatkowo jeszcze trzy osoby
z peletonu które miały nam towarzyszyć przez część trasy zawracają, to mnie
więcej połowa trasy, taki miały plan i tego się trzymają...
Pieskowa Skała © amiga
A może się powspinamy? © amiga
Okolice Młynów © amiga
Po szybkim pożegnaniu i uzupełnieniu zapasów
jedziemy dalej. Teraz czeka nas niewdzięczny odcinek przez Sułoszowę, cały czas
lekko pod górkę, główną drogą, bez żadnego miejsca gdzie można się zatrzymać w
jakimś celu, czy to zabytek, czy jakieś wyjątkowo ładne skałki, czy może piękna
dolinka... Tutaj nie na po prostu nic... Pod koniec odcinka jeszcze szybkie
pytanie, czy potrzebny jest sklep... ale mamy zapasy, dotrzemy do Rabsztyna :)
Wjeżdżamy na leśny odcinek, mimo, tego, że jest trochę piachu
to jednak jest to jakieś wytchnienie, jakaś odmiana po jeździe na patelni w
nieciekawej okolicy. Do obiadu coraz bliżej, widzę, że niektórzy mocniej
naciskają na pedały :) Głodni czy jak?
Skałki w Sułoszowie © amiga
Wkrótce docieramy do karczmy w Rabsztynie,
godzinna przerwa pomaga, a w grupach drobne przetasowania. Wraca Michał na
rowerze Jacka :). Za to Olga i Marek mówią pass, co trochę zaskakuje bo nieźle
dobie radzili do tej pory, ale należy uszanować ich decyzję :)
Obiad mija na wymianie spostrzeżeń, atmosfera jest przyjemna.
Może dlatego, że jedzenie jest bardzo smaczne. Zaskakuje nas ciasto. Co prawda
ja już nie mogą patrzeć na słodkie, ale niektórzy się tym zajadają ;) Osobiście
skłaniam się na lany kwas chlebowy... Jest niezły :)
Zamek w Rabsztynie © amiga
Po godzinnej przerwie, ruszamy dalej, w planach
jeszcze kilka atrakcji, kilka podjazdów, kilka zjazdów. Kierunek Klucze...
Tutaj interesuje nas punkt widokowy na pustynię Błędowską. Pamiętam podjazd pod
ten punkt, trochę się obawiam co będzie, tym bardziej, że jeszcze trawimy ;) I
o ile jeszcze przed górką słyszę, nie lubię was, to już na punkcie zostaliśmy
rozgrzeszeni :) Od początku wydawało nam się, że to jest jedno z takich miejsc,
które po prostu trzeba odwiedzić...
Teraz długi zjazd © amiga
Punkt widokowy na Pustynię Błędowską © amiga
Lans ;) © amiga
Pustynia Błędowska © amiga
Po pobycie w pobliżu pustyni musimy jakoś
wyjechać z Kluczy, tutaj jest w zasadzie jedna opcja, główna droga, brakuje
przy niej jakiegoś pasa dla rowerzystów. Te 2 km na szczęście szybko mijają,
odbijamy na Kwaśniów Dolny, później Górny. Ciągnący się podjazd trochę męczy,
ale zjazd dla odmiany poprawia humory :) pojawia się też nieco więcej tereny,
szczególnie od Ryczowa. Zastanawiałem się jeszcze czy nie podjechać pod
strażnice, bo to ledwie 300m, ale na tym etapie jazdy chyba nie byłbym
zrozumiany ;) Ta więc wyznaczonym szlakiem jedziemy do Podzamcza podziwiając
widoki :)
Lubię takie miejsca © amiga
Ale pięknie :) © amiga
Samo podzamcze trochę nas denerwuje, przypomina
Krupówki, robimy szybkie zakupy w sklepie, i ruszamy na ostatni odcinek
zaplanowanej trasy. Do Morska zostało ledwie 15 km:) Robi się też coraz później,
ale nie jesteśmy na wyścigach, jedziemy spokojnym dość równym tempem. Podjazdy
i zjazdy robią się krótsze, jest też więcej tereny. Na jednym z odcinków
leśnych jakieś 7-8 km przed metą trafiamy na Michała w samochodzie wypchanym
wodą, kolą, batonami i bananami... I wszystko byłoby pięknie gdyby nie
komary... Te chcą nas zeżreć żywcem.... Szybko więc oddalamy się od punktu
żywieniowego ;)
Miejsce postojowe © amiga
Wielki okiennik © amiga
Odliczamy powoli
kilometry do mety.. Mijamy Wielki Okiennik i wkrótce jesteśmy w Morsku. Witani
oklaskami możemy zejść z rowerów...
Trasa była wymagająca, była piękna, widokowa... kto jechał
ten wie :)
W tym roku trochę nas zaskoczył podział imprezy na 3
równoległe. Trudno powiedzieć czy to dobrze, czy źle... Wiedzieliśmy, że nie
będzie lekko, dodatkowo mocno ograniczyła nas termin i czas. Bo jak w tak
krótkim czasie pokazać piękno jury? Wszystkiego nie da się pokazać. O czerwonym
szlaku możemy zapomnieć... przynajmniej o większości tego szlaku, a trochę
szkoda.
W trakcie spotkania, czy jazdy kilak osób pytało się mnie i
pewnie Darka także jak udało nam się znaleźć, czy wyznaczyć taką trasę?
Niby proste, bo trochę po jurze już jeździliśmy. Zdarzyła się
też Transjura, którą do tej pory wspominamy. Pierwsze pomysły pojawiły się
okolicach marca. Nastawialiśmy się na wyjazd z Gliwic, później zmiana planów,
trochę na nas wpływano, pojawiła się opcja podwózki do Krakowa i ruszenia
stamtąd. O ile ja byłem zachwycony tym pomysłem, bo wiem jak piękna jest ta
okolica, to Darek miał w pamięci podjazdy... Pierwsze wyznaczenie szlaku i... ponad
1500 metrów przewyższeń.... Grubo... Do Zakopanego w zeszłym roku w drugi dzień
było 1100m... kilkadziesiąt godzin nad mapami, kilkadziesiąt punktów na mapie,
kilka różnych pomysłów na trasę. Kilka wyjazdów na jurę by zobaczyć to i
tamto... W końcu po wielu próbach... udało się wyznaczyć szlak końcowy. Nasz
szlak... W ostatniej chwili i tam musieliśmy zrobić kilka drobnych korekt, bo
okazało się, że jeden z wyjazdów z dolinki Będkowskiej jest zamknięty, wymiana
kanalizacji... Inny terenowy jest nieprzejezdny po opadach... Za Pieskową skałą
pierwotnie był podjazd na punkt widokowy, ale był tam stromy podjazd... Na tym
odcinku lepiej było to już sobie odpuścić. W sumie... godzinowo pewnie
siedzieliśmy tydzień nad mapami analogowymi, cyfrowymi, część dróg przejechaliśmy
na google street ;) W końcu pojawiliśmy się tam w realu. Udało mi się
wykorzystać do tego prywatne wyjazdy by poznać okolicę, dodatkowo z Darkiem
spędziliśmy kilka dni na objeździe trasy...
I mogę powiedzieć jedno...
Warto było... każda godzina, minuta spędzona na nudnym
planowaniu, na objeżdżaniu trasy gdy padało, gdy prażyło... warte było tej
ceny. By zobaczyć uśmiechy i zadowolenie ludzi w trakcie, na mecie...
Morsko okazało się strzałem w dziesiątkę. Wiele osób
starszych stażem przypomniało sobie jak to było jeszcze 10-15 lat temu gdy
firma była mniejsza, gdy wszyscy wspólnie się integrowali. Temu wszystkiemu
pomogły rowery, wspólny przejazd, wspomaganie się nawzajem... Coś czego
zwykle nie ma. Gdzie osoby często są anonimowe, kryjące się za nickami, za
mailami...
Dla mnie wszyscy biorący udział w wyjeździe, czy raczej
wyprawie rowerowej to bohaterowie.
Są także osoby poza nami, których nie widać specjalnie, a
bardzo nas wspomogli, czy to w trakcie planowania, czy już na trasie.
Cały serwis, dziewczyny we wsparciu grupy rowerowej...
Podziękowania należą się kierownictwu Wojtkowi i Michałowi,
którzy wspierali nas moralnie i finansowo.
Jak zawsze dobrym duchem okazała się Agnieszka... Czasami
potrzebowaliśmy od niej kopa... by ruszyć dalej z pomysłami :)
Dzięki :)