Powrót z pracy ok 17:00, jednak po ostatnich 2 wycieczkach w Beskidy coś brakowało mi gór, chyba już do końca mi odbiło ;P Droga mogła więc prowadzić tylko w jednym kierunku, na hałdę w Sośnicy. Pogoda idealna, ciepło, słonecznie, na niebie piękne chmurki. Wjeżdżam na sam szczyt hałdy i... spotykam równie szalonego bikera, równie chorego jak ja na cyklozę, rozmawiamy ponad 30min., przy okazji podziwiając rozciągającą się z tego miejsca panoramę okolicy, Jeżeli dobrze rozpoznaję poszczególne charakterystyczne budowle to widać stąd Mikołów, elektrownię Halemba, kopalnię Wirek, elektrownię Zabrze, Gliwicką wieżę Eiffla, Elektrownię Łaziska, prawdopodobnie kopalnię Szczygłowice, kominy kopalni Wujek w Katowicach, i wiele innych tego typu obiektów. Widoczność jest dobra ale nie idealna, promień widoczności to ok 30-35km, z rozmowy z spotkanym rowerzystą wynika, że przy dobrej widoczności można zauważyć elektrownię Jaworzno i ... pasmo Beskidów. Szkoda, że nie dzisiaj, coś mi się zdaje, że zacznie częściej odwiedzać szczyt tej hałdy. Poniżej kilka fot i panoram z tego miejsca. Ze względu na to że photobikestats ma ograniczenie na rozdzielczość plików graficznych wrzucam linki do picasawebalbum gdzie znajdują się duże ich wersje, myślę, że warto pociągnąć te kilka mb.
Rano pobudka, leje, masakra, jakieś 20 min przed 7:00 deszcz przestaje padać, humor mi się poprawia, jadę na rowerze. Po bezrowerowym weekendzie będzie jakaś odmiana. Po drodze sporo kałuż i błota, niemniej i tak jest nieźle. Uszkodzony w piątek staw powoli dochodzi do stanu używalności, pewnie jeszcze to chwile potrwa, ale najważniejsze, że nie przeszkadza to w jeździe na rowerze :)
Sobota upłynęła pod znakiem urodzinowej imprezki rodzinnej, jednak niedziela wyszła dość spontanicznie. Wybrałem się w Beskidy tym razem pieszo, nie zależało mi na czasie i wyczynach, chciałem chwilę odpocząć, porozmawiać z kimś, tak po prostu miło spędzić weekend.
W Ustroniu chwila przerwy na małą konsumpcję i w drogę, kierunek Mała Czantoria, droga dość czasochłonna, wg mapy zajmie min. 2 godziny, są fragmenty łatwiejsze ale i takie, które wymagają więcej włożonego wysiłku. Jednak widoki rozciągające się ze szczytów rekompensują wszystko.
W trakcie wycieczki kilkanaście krótkich i nieco dłuższych przerw związanych głównie z foceniem, ale i chwilami odpoczynku, podziwianiem widoków i otaczającej przyrody, przerwami na posiłki, zresztą widok "pól" jagodowych skutecznie opóźniał marsz ;P.
Pod Wielką Czantorią postój w polskim schronisku z bardzo specyficznym klimatem, obsługa to 2 nap...ych górali, ledwo mówiących, uje...ych wszystkim co gotowane było w ciągu ostatniego tygodnia. Przypomina to bardziej mordownię ze schyłku komuny niż schronisko. Jedynie piwo robi wrażenie bezpiecznego, nieskażonego. Ciekawe czy szklanka była czysta, zapomniałem o to poprosić ;P
(a można było przejść 50m i zatrzymać się w pięknym schronisku po czeskiej stronie, jaki człowiek jest głupi ;)
Podróż w dół po stoku narciarskim (czerwony szlak) potrafi dostarczyć niezapomnianych wrażeń, chwilami jest niesamowicie strono, coś takiego kojarzy mi się tylko ze Stożkiem :), chyba był to najtrudniejszy fragment całej wycieczki, jeden niewłaściwy krok pewnie wystarczyłbym do tego, aby zejście potrwało 5 min a nie 60 ;P
Na dole chwila odpoczynku w knajpce w pobliżu wyciągu, dziwnie pusto tu dzisiaj, gdy byłem w niej w zimie tętniła życiem, dzisiaj robi wrażenie opuszczonej.
W weekend totalny odpoczynek od uprawiania jakichkolwiek sportów, organizm musi się zregenerować. Po raz ostatni w tym tygodniu bieganie zaliczone, jednak od ok 40 min czuję silny ból w prawym stawie biodrowym, na chwilę staję za potrzebą i mam problem z ruszeniem, kuleję na prawą nogę, 2-3 min takiego kuśtykania i mogę biec dalej. Jednak cały czas czuję ból. Chyba coś nadwyrężyłem, co to okaże się jutro. Mam nadzieję, że to nic poważnego i dalej będę jeździł na rowerze :)
Wyjazd z pracy ciut przed 17:00, nie chce mi się dzisiaj długo siedzieć, nie mam ochoty. Za to ciągnie mnie do lasu, ciągnie mnie znowu do gór, najbliższa to hałda na Sośnicy więc, wybór mógł być tylko jeden. Jadę maksymalnie jak tylko się da terenem, jednak nie mogę zbytnio przegiąć z czasem, mam wieczorem coś jeszcze do zrobienia. Pomiędzy Rudą Śląską Halembą. a Zabrzem Kończyce zatrzymuję się na chwilę (nawet nieci dłuższą) - to okolice ul. Piaskowej. Rok temu posprzątali tu po małej hałdzie, dzisiaj cały teren jest obsadzony młodziutkimi drzewkami, ale to co zwraca moją uwagę to niesamowity zapach, zapach kwitnących koniczyn. Jestem na środku tego pola, dawno nie czułem czegoś tak przyjemnego, najchętniej położył bym się tutaj i obejrzał zachód słońca. Musi to być pięknie, w zasadzie teraz też jest pięknie.
Dzisiaj z pobudką miałem problem, spałem jak zabity, obudziłem się sporo po czasie, czytaj 45 min. później niż zwykle. Mycie, sniadanie i wypad do pracy. Dzisiaj chłodniej, jedzie się lepiej, jedzie się lekko, jedzie się inaczej niż w czasie ostatnich skwarów. W zasadzie to idealny czas na wypad w góry, a ja znowu w pracy z nikłymi szansami na wyjazd w weekend, w sobotę na 100% nigdzie nie pojadę, ale może w niedzielę uda mi się urwać kilka godzin.
Maciek Maleńczuk & Yugopolis - Gdzie są przyjaciele moi
Powrót z pracy nieco nietypowy, wyjątkowo wybrałem możliwie najkrótszą trasę, na dokładkę staram się nie pędzić, mam zrzucone 1-2 przełożenia, organizm musi się zregenerować, muszę dać mu na to czas. Pewnie sobota będzie wolna od rowerka - w czerwcu będzie to taki drugi dzień ;). W końcu nie mogę dopuścić do przetrenowania, a jeden dzień przerwy dobrze mi zrobi.
Poniżej 2 fotki trzaśnięte na ul Bałtyckiej w Katowicach jakiemuś spalonemu samochodzikowi.
Dzisiaj normalny dzień roboczy, rano mam problem z wstaniem, bolą mnie mięście ramion i czuję, że mam kręgosłup ;). Zbieram się ok 7:00 i ruszam, na zewnątrz plucha, dawno już nie padało, jednak dzisiaj jest to balsam na moje spalone wczorajszym słońcem ciało, jest mi dobrze. Mogę tak jechać, i jechać, ale dzisiaj nie będę robił kolejnej 200 (muszę się zadowolić 30km do pracy). Organizm musi się przyzwyczaić do takich numerów, chociaż chyba już przyjął do wiadomości, że nie ma ze mną lekko ;P
Dzisiaj małe podsumowanie wyjazdu i wygląda na to, że w sumie wypiłem ok 12 litrów napojów (90% woda + 10% Cola), jadłem może z 8-9 razy, nic mi nie jest, żadnego odwodnienia, żadnego przetrenowania, jest ok. Co prawda po wczorajszym przejeździe wpadł mi pomysł, żeby jeszcze się przebiec, ale na szczęście zapaliła się ostrzegawcza kontrolka - "Nie przeginaj" - jeszcze nie ;P
Lady Pank - Wspinaczka, czyli historia pewnej rewolucji
Dzisiaj dzień inny niż wszystkie, mam wolne, od dawna planowałem wyjazd, kilkukrotnie we wcześniejszych wpisach wspominałem, że brakuje mi gór, brakuje mi Beskidów, brakuje mi wycieczek jakichkolwiek i w jakiejkolwiek formie po tych górach. Mam cały dzień dla siebie, wyjeżdżam z godzinnym opóźnieniem ok 7:00. Początek drogi znam na pamięć. Jadę na Pszczynę później Goczałkowice. Tutaj mogę zyskać na czasie, wszystko już widziałem tutaj więc mogę po prostu jechać i nie zatrzymywać się.
Dopiero w Kobiórze chwila przerwy, jakoś nie mogę sobie darować drobnej uszczypliwości patrząc na pałac jaki postawiła sobie "CZARNA MAFIA".
Nie mam ochoty tego specjalnie komentować, mam to gdzieś, jadę w góry ;) Chwila przerwy w pedałowaniu w Goczałkowicach, tam małe zakupy we wsiowym sklepie, zaopatruję się w dwie czekolady gorzkie 90%, jedną zjadam na miejscu, druga wędruje do plecaka (zapomniałem o niej o odkryłem ją dopiero w domu - dość mocno zmieniła kształty i stan skupienia ;P).
Przy sklepie montuję mini mapnik na kierownicy, od teraz będę musiał nawigować, mógłbym skorzystać z GPS-u, ale z premedytacją nie wrzuciłem mapy. Muszę w końcu nauczyć się korzystać z analoga, początkowo korzystam z mapy 1:40000, później przechodzę na 1:100000 i przyznam się, że ta druga jakoś bardziej mi przypadła do gustu, może dlatego, że mam wgląd na nieco większa okolicę.
Ruszam dalej, po raz pierwszy nieco mylę trasę, robię kółko wokół jednego ze stawów - będzie kilka km więcej ;)
Nieco dalej kolejny błąd w nawigacji źle skręcam w Rudzicy i ląduję w Landku, w sumie gratis robię jakieś 20km - obłęd, ale jeszcze nie czuję zmęczenia.
Kawałek dalej zaliczam kolejny sklep, tym razem uzupełniam baki i kupuję banany - dodatkowa energia bardzo mi się przyda. Do Skoczowa mam jakieś 12km, dość prostej trasy, szybko mi to zlatuje i pora wjechać na drogę rowerowa prowadząco do Ustronia i dalej do Wisły.
W końcu dojeżdżam do Wisły, plan zakłada tutaj dłuższą przerwę, musze coś zjeść, wychłodzić nieco organizm, odpocząć, tętno cały czas utrzymuje się >140, trochę dużo, ale przy takim upale to chyba nie jest dziwne.
Olewam centrum Wisły, nie podoba mi się ten cyrk stworzony dla turystów, gdzieś w okolicy Wisły Malinki robię przerwę, prawie godzinną, w między czasie w końcu jem coś normalnego (zabrałem to z Katowic), chłodzę się w Wiśle, w zasadzie cały się zanurzyłam ;), druga sprawa to wolę wjeżdżać na Salmopol z jak najmniejszym obciążeniem na plecach.
Kawałek dalej uzupełniam poziom płynów, lecz tym razem w mojej wersji, tzn. jedna butla zostaje wypita prawie natychmiast, druga jedzie ze mną nieco wyżej, wiem, że będę potrzebował wody, a za diabła nie mogę dopuścić do odwodnienia, wiem jak to się u mnie kończy.
Walka ze słabością trwa, podjeżdżam na przełęcz Salmopolską, po drodze robiąc kilka przerw, chyba odczuwam skutki biegania, wiem, że mam kolana, wiem gdzie są, ale czuję też różne dziwne partie mięśni ;)
W końcu docieram, jednak nie bez przeszkód, raz zjeżdżając na pobocze, wpadam do rowu po płynącej tędy deszczówce, w sumie rower ląduje jakieś 20-30 cm niżej, a ja zaliczam delikatną glebkę, zdzierając sobie skórę z lewej nogi.
Lekko brocząc krwią, postanawiam zjeść coś konkretnego w przydrożnym barze na Białym Krzyżu. Nazwy potraw nic mi nie mówią, ale kobieta twierdzi, że to coś zbójnickiego więc się zgadzam. Po 10 min dostaję jakiś udziwniony szaszłyk w komplecie z frytkami i kola. Płacę za tą przyjemność 23zł.
Teraz zostaje ta przyjemniejsza cześć trasy, mogę chwilę odpocząć, w zasadzie to dłuższą chwilę, grubo ponad 10km zjazdu, lubię to, puszczam hamulce i rower leci, a ja z nim, jedynie na zakrętach których jest mnóstwo musze uważać. W Szczyrku zatrzymuję się tylko raz, na poboczu stoi stary zapomniany Ził. Jest piękny.
Samo miasteczko znowu mnie nie interesuje, znowu masa bud, knajp, restauracji nastawionych na turystów, olewam to i jadę na Bielsko-Białą. Patrzę na zegarek, robi się późno, zastanawiałem się nad przerwą na focenie Reksia, jednak nie dzisiaj, chcę być w Katowicach ok 20:00. Lampek dzisiaj nie zabrałem, a w ciemnościach po lesie jedzie się średnio.
Dzień minął mi bardzo szybko, szkoda, że nie wyjechałem wcześniej, szkoda, że lepiej się nie przygotowałem, szkoda że Zygfryd jeszcze u lekarza, szkoda, że bez SPD-ków (brakowało ich na podjazdach - poczułem to na Salmopolu).
Wiem jednak znowu coś więcej, czegoś się nauczyłem , sprawdziłem siebie, sprawdziłem co potrafię, wiem, że to nie jest kres moich możliwości, trzeba nad sobą jeszcze popracować.
Jedno jest pewnie, na Salmopol wrócę w tym roku jeszcze nie raz. Narodziły mi się w między czasie 3 nowe wyzwania, które czekają tylko na realizcję. Jeszcze w tym roku przejazd ze Stolicy do Katowic - jakieś 300km, mała wyprawa myślę, że tygodniowa po wschodniej ścianie Polski (muszę dotrzeć do Królowego Mostu), a w przyszłym roku chyba pora pomyśleć o trasie Świnoujście->Ustrzyki.
Oj będzie się działo :)
Acha - dodałem w końcu nową kategorię - do 272km ;)
Endomodno dzisiaj ponownie zrobiło mi psikusa, GPS zaskoczył dopiero gdzieś na 25km trasy, a pod koniec komórka się wyładowała (po ok 13 godzinach ciągłego logowania sygnału zastrajkowała)
BIESZCZADY - Jacek Kaczmarski
Ps. Bieszczady też są na liście wycieczek tegorocznych, ostatni raz tam byłem w 1987 roku i jestem w nich zakochany dalej, nawet odszukałem stare mapy ;)
CHŁOPCY Z PLACU BRONI - kiedy już będę dobrym człowiekiem
Dzisiaj z pracy zrywka dość wcześnie, prawie jak nie ja. Ok 16:10 już jestem za bramą, już jadę, muszę zdążyć do sklepu przed 18:00, a droga daleka, nieco ponad 30km. Jadę najbardziej optymalną drogą, byle szybciej, byle prędzej. W Panewnikach ktoś dzwoni, bluza już odebrana, ale czeka mnie miłe spotkanie koło stawu Janina na Giszowcu, więc znów pędzę, znów naciskam na pedały, tyle ile daję rady (cały czas czuję wczorajsze bieganie). Chyba pierwszy raz w życiu leciałem po tym lasku z taką prędkością. Cała trasa 6km zajęła mi ok 10-11 min, mijani ludzie patrzyli na mnie jak na samobójcę. W końcu udało się dotrzeć na miejsce, odebrać zajebistą bluzę z mobilnego oddziału RowerowejNorki. Z Moniką rozmawiamy jeszcze kilkadziesiąt minut po czym się okazuje, że w Meridka złapał gumę, jakoś wspólnymi siłami łatamy dziurę i niestety pora się rozstać, przed Kosmą jeszcze ponad 30km do domu, ja mam łatwiej, wystarczy, że cofnę się jakieś 5-6km do Ochojca. Ze względu na pośpiech fot nie robię, jedynie bluzę musiałem sfotografować, jest bezbłędna, dokładnie taka o jakiej marzyłem ;)
Jutro za to będzie okazja pofocić, mam dzień wolnego i nie odpuszczę, muszę gdzieś wyjechać, plan już jest, ale to w jutrzejszym wpisie.
Piękny poranek, nie za gorący, ale i nie za zimny, dokładnie taki jak lubię, do kompletu lekki wiatr, po prostu idealny. Wyjeżdżam dość późno, rano mam problem, żeby się pozbierać na czas, na dokładkę czuję efekty wczorajszego biegania ;P, oba kolana lekko nap....ą, ale już się przyzwyczaiłem do tego bólu, wiem, że rozruszam to na rowerze i będzie dobrze. Ważne, aby do jutra wszystko było ok. W drodze oczywiście zasłuchałem się na tyle, iż zapomniałem o foceniu, masakra, za to będąc już w pracy pstyknąłem widok zza okna.
Ps. Na dole wpisu cały koncert Dżemu - live riviera remont 1991