Wieczór zapowiadał się od jakiegoś czasu inny niż myślałem, chwila rozmowy z Darkiem i idziemy gdzieś pojeździć, początkowo zupełnie bez planu, w zasadzie plan był... ze względu na późną porę odpuszczamy teren. Jedziemy przyjrzeć się nowemu sklepowi rowerowemu w Rokitnicy.
Zaglądając przez okno, nie widać nic szczególnego, wygląda jak jeden z wielu sklepów gdzie wyziera z każdego kąta taniość... 94.9% rowerów to warianty miejskie, w cenach ok kilkuset złotych, najdroższy kosztuje 1250... Nie prezentują się jakoś specjalnie, po prostu są, spoglądając na części porozmieszczane w sklepie widzę, że właściciel stawia raczej na mało wymagającą klientelę... W Katowicach znam 2 takie sklepu, zresztą do jednego mam może 700m i staram się z niego nie korzystać... Bo szkoda kasy na to co tam można kupić, niby tanie ale przy okazji podłej jakości. To w Rokitnicy nie wygląda lepiej, cóż, trzeba poczekać na cywilizację jeszcze chwilę.
Pod sklepem kombinujemy co dalej, Darek rzuca hasło "Tarnowskie Góry"...., czemu by nie... W dość mocnym tempie jedziemy przez Wieszową i Zbrosławice, Po około kilkudziesięciu minutach osiągamy nasz cel... Chwila na focenie i trzeba wracać, jutro czeka nas wyjazd na maraton do Błędowa.
Baza
Piątkowy poranek, nietypowy. Zamiast do pracy jedziemy z
Darkiem przez Poznań do Lubostronia w pobliżu Bydgoszczy na pierwszy Rowerowy
Rajd; "Złoto dla zuchwałych". Poznań jest jedynie krótkim
przystankiem u klienta.
W drodze przypominamy sobie czego zapomnieliśmy...
Kilkadziesiąt km przed bazą, zatrzymujemy się w Żninie. Wizyta w Biedronce i
Pizzeri. Dość dziwne miasto..., miasto kebabów. Chwilę nam zajęło zanim
znaleźliśmy jakąś otwartą "restaurację". Wystrój i klientela
wskazywała raczej na niezbyt wyszukaną kuchnię z mrożonek. Jednak kucharz
zaskoczył, nie dość że smaczne to na dokładkę dużo...
Z pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Do bazy docieramy ok
18:40, organizatorów nie ma. Ktoś w samochodzie obok potwierdza nam, że dobrze
trafiliśmy, a Piotrek jest już w drodze. Ok czekamy.
Dochodzi 19:15, pojawiają się organizatorzy. Melinujemy się
na sali gimnastycznej, staramy się wybrać dobre miejsca, tuż przy gniazdkach i
kaloryferze. Mamy sporo czasu na przygotowanie rowerów.
Powoli pojawiają się kolejni znajomi i... nieznajomi, a w
między czasie organizatorzy proponują nam posiłek - fasolkę po bretońsku,
gorącą herbatę..., rewelacja, na dokładkę możemy się zrelaksować grając w
bilard przy kilku stołach. :)
Około 22:00 sala jest już częściowo wypełniona. Spotkanie z
Barkiem owocuje niesamowitymi gdyńskimi pączkami z wiśniami :). Na spotkaniach
i pogaduchach mijają kolejne godziny. W końcu zmęczeni poddajemy się, pora
spać.
Start
Poranek, sobota, ciężko się wstaje, ciężko się dobudzić,
przeziębienie z którym walczę nasiliło się dość mocno, na dokładkę Darek
wygląda mocno nieszczególnie, ale jeżeli już tutaj jesteśmy to głupio byłoby
nie pojechać.
Dochodzi 7:45 pora na odprawę, wyjątkowo krótką. Dostajemy
mapy możemy zająć się wykreśleniem szlaku. Z grubsza zaznaczamy ścieżki, od
razu zakładając w kilku miejscach 2-3 warianty w zależności od tego co może nas
spotkać w terenie. Niestety jakość mapy pozostawia wiele do życzenia, już na
pierwszy rzut oka widać, ze to robota drukarki atramentowej o nieszczególnych
możliwościach. Wyraźnie brakuje rozdzielczości..., w efekcie część ścieżek jest
prawie niewidoczna, trudno je rozróżnić w gąszczu innych oznaczeń. Tak na dobrą
sprawę wystarczyłoby gdyby zostały usunięte poziomice, są za gęste i niewiele
wnoszą w całości. W końcu to nie Karkonosze, gdzie takie szczegóły mają istotne
znaczenie (chociaż na Rudawskiej Wyrypie poziomice też były usunięte ;P jeżeli
dobrze pamiętam). Koniec narzekania. Kilka minut po 8:00 ruszamy na
poszukiwanie pierwszego PK.
PK 5 - Ruiny wieży
drzewo 20m na N
Ruszamy dalej, trochę podjazdu, ale ruiny wierzy widoczne są
z daleka, krótki postój na odnalezienie lampionu i możemy jechać dalej.
PK 6 - drzewo na SE
skraju skarpy
Dojazd do PK szybki, od poprzedniego przejechaliśmy max
1.5km ,a pewnie mniej. Tym razem poszło nieźle.
PK 11 - Skraj lasu
słupek wysokości
Kolejny bliski punkt, w sumie chyba nawet dobrze, że
pojechaliśmy w tą stronę, gorzej, że wcześniej straciliśmy niepotrzebnie sporo
czasu. Lampion odnaleziony, kierujemy się na wschód, tam czekają na nas 2 PK 10
i 14 umieszczone po 2 stronach drogi którą jedziemy.
PK 10 - Początek
strumienia
Mijamy wjazd na 14 i nieco dalej odbijamy na zachód kierując
się na 10-kę. Natykamy się na grupkę bikerów jadących z, i na PK więc z samym
odnalezieniem lampionu nie ma większych problemów.
PK 12 - Szczyt górki
Pora zawrócić i skierować się na Bukszewo, tyle, że źle
skręcamy i jedziemy na Kaliska..., z pomyłki zdajemy sobie sprawę dopiero w chwili
gdy próbujemy odbić na Obielewo... niby wszystko się zgadzało, ale coś jest nie
tak. Dobrze, że Darek czuwa.
Błąd nie jest może wielki, bo zaledwie kilka km, ale strata
w czasie jest. Zastanawiamy się, czy nie zawrócić do miejsca gdzie mieliśmy
skręcić, decydujemy się jednak na drogę przez pola po utwardzonej drodze.
Przynajmniej tak wynika z mapy. Początek jest niezły, o droga jest niezła.
Tyle, że w którym momencie odbija na północ zamiast prowadzić dalej na zachód.
Może inaczej, droga na zachód była, ale wyglądała tak paskudnie iż
zdecydowaliśmy się na wariant północy ;)
Wkrótce dojeżdżamy do szosy którą mieliśmy jechać wracając z
14-ki. Dojeżdżamy do Jabłówka, wjeżdżamy w drogę prowadząca w pobliże 12-ki.
Jest las, jest zakręt, jest górka..., tylko gdzie lampion?
Po kilku min poszukiwania decydujemy pojechać dalej, objechać górkę i
zaatakować z drugiej strony. Wyjeżdżamy z lasu i brzegiem pola objeżdżamy górkę
odnajdując ścieżkę, chwilę później jesteśmy już na PK wraz z kilkoma pieszymi.
Pomyłka kosztowała nas kolejne kilkadziesiąt minut... Jednego jesteśmy już
pewni - nie zaliczymy wszystkich punktów. Pod nóż idą PK 20, 22, 13, a dalej
się zobaczy.
PK 9 - Granica kultur
Kolejny z PK z moim ulubionym opisem.... ;P
Początkowo mieliśmy na niego jechać przez Gąbin, jednak
droga prowadząca w pobliżu PK 15 jest na tyle dobra iż decydujemy się na kontynuowanie
jazdy nią. Troszkę nie w tym miejscu
wyjeżdżamy na szosę więc musimy szybko skorygować plan jednak do samej 9-ki
dojeżdżamy w dość niezłym czasie. Nawet opis punktu nam nie przeszkodził
:)
PK 2 - Skraj rowu
Ponownie dłuższy przelot przez lasy, aż do drogi prowadzącej
na Łabiszyn, Chwilę później namierzamy rów i kierujemy się wzdłuż niego, natykamy
się na grupę bikerów, wspólnymi siłami odnajdujemy lampion. Można ruszać dalej.
Spoglądamy na zegarek i... chyba pora po raz drugi skorygować nasze plany.
Odpuszczamy 17, 21, 4, 1, a decyzję co do 19 zostawiamy sobie na później.
PK 7 - Brzeg
strumienia
Przejazd przez miasto i długi odcinek szosami, po koniec
wjazd w teren i jesteśmy na PK. poszło nieźle.
PK 23 - Wielki pień
na skarpie
Okolica punktu nie wygląda najlepiej, mocno „nadziubane” na
mapie, sporo ścieżek, może być bardzo różnie. Podjeżdżamy pod górkę zsiadamy z
rowerów i szukamy pnia. Minutę później mamy podbite karty, pamiątkowa fota i
jedziemy dalej.
PK 24 - Skrzyżowanie
drzewo 10m na SE
To PK położony najbliżej bazy, mieliśmy zaliczać go jako
ostatni, ale plany zostały jakiś czas temu zmienione. Przy 23 jeszcze się zastanawiamy
czy aby nie pojechać przez 19-kę... jednak liczba odpuszczonych PK jest zbyt
wielka. Jeden więcej, jeden mniej już niewiele zmieni. Sam punkt odnaleziony
dość szybko, pozostało skierowanie się na 16 i 18.
PK 16 - Zagłębienie
złamane drzewo
początkowo szosą, później trochę terenu i zbliżamy się na
PK. Z daleka widać jakieś zagłębienie, wypełnione wodą, zsiadamy z rowrów i
zagłębiamy się...
Mija dobre 10-15 min. Po drzewie i lampionie nie widać
śladu. Darek postanawia się wrócić... do rowerów i przestudiować mapę jeszcze
raz. Słyszę przekleństwa..., coś się stało...? Wracam.... spoglądam na Darka,
na rowery i... na lampion dokładnie na wprost :)
Zawracamy, po głowie chodzi jeszcze myśl, aby zebrać
19-kę..., mamy ok godzinę czasu. Jednak nie. Wracamy do mety, zatrzymujemy się przy
pałacu w Lubostroniu i wracamy do szkoły gdzie czeka na nas kolejny ciepły
posiłek.
Godzinę później wsiadamy o samochodu i wracamy na Śląsk.
Gdzieś przed południem dzwoni
Darek, ech czyli nie będzie lekko, trzeba będzie wsiąść na rower i ruszyć 4 litery. Nie chce się...
jest po 13:00 kolejny tel. Darek jest w Wojkowicach, a ja z przygotowaniami dalej w lesie, zaczynam się zbierać, kombinuję który wziąć rower (tak to już jest gdy rowerów jest za dużo... (osiołkowi z żłoby dano...)). W końcu wybór pada na Szaraka..., po pierwsze raczej pojedziemy szosami, a po drugie mam niecny plan zahaczenia o myjnię, dzisiaj musi się udać...
Grubo po 14:00 ruszam, kieruję się na Ligotę, później na Załęską Hałdę, tam spotykam Darka. Chwila rozmowy i namawiam go na małe dookoła... (najkrótsza trasa to chyba Gliwicka, może Chorzowska i kierunek na Bytom), wracamy na Ligotę, przez Kokociniec wbijamy się w teren. trochę pod górkę, na szczęście jest sucho, obawiam się błota i tego, że na cieniutkich crossowych oponkach po prostu ugrzęznę... Na szczycie odbijamy przez uroczysko Bukowina. Później w pobliżu stawów Czarnego i Księżycowych... kierujemy się na rudę, tyle, że źle skręcam i zamiast w okolicach Halemby, lądujemy w Kochłowicach...., w końcu trzeba robić kilka km po leniwym styczniu ;P
Dalej odpuszczamy teren, zostają szosy, wiatr wieje od zachodu, może południowego zachodu, przed nami wredny podjazd w kierunku Wirka, ale jakoś dajemy radę, krótki przelot przez Bielszowicką i kawałek dalej w końcu namawiam Darka na mały postój na myjni :)
10 min później Giancik i Superior wymyte..., może przesadzam, bo błoto RedRockowe jest nie do wymycia..., w każdym bądź razie jest jakiś postęp. Rowery lżejsze o kilka kg. Możemy jechać dalej, zaliczamy Pawłów, centrum Zabrza - mam wrażenie, że cały czas jest pod górkę... dopiero później chwila odpoczynku na zjeździe, jednak czekają nas kolejne, pierwszy podjazd przed Rokitnicą i drugi na Helence...... Kto to w ogóle wymyślił budować osiedla na wzgórzach.... masakra... ;P
Gdzieś po 17:00 jesteśmy na miejscu..., teraz można się zabrać za nieco przyjemniejszy punkt programu...
STRACHY NA LACHY - Fabryka
Z firmy wychodzę ok 15:50. Zmęczony..., chwilę wcześniej
Darek zagadywał na fb o jakimś wyjeździe...
Zastanawiam się co dalej i ruszam w kierunku centrum Zabrza... Zaskakuje mnie spory ruch o tej porze w sobotę..., paskudnie jedzie się przez miasta, po głównych szosach, co chwilę światła, co chwilę przerwa...
Ruszam dalej.... mijam Mikulczyce i odbijam na Rokitnicę kilka minut później spotykamy się, pytanie tylko co dalej? Żaden z nas nie ma sprecyzowanych planów, nie ma specjalnie koncepcji co robimy, teren jakoś dzisiaj mi nie leży, sporo błota, wody..., rano zaliczyłem kilka km w takich warunkach i nie mam ochoty na powtórkę..., z grubsza kierujemy się na Rudę Śląską, co... jest o tyle proste, że w zasadzie nie ważne w którym pojedziemy kierunku to i tak prędzej czy później musimy trafić do tego miasta :), po prostu jest wszędzie...
Trochę kluczenia po kolejnych dzielnicach, zaliczamy także centrum i kombinujemy co dalej..., z głupia rzucam hasło Park Śląski w Chorzowie i... nie było sprzeciwu..., cóż... jedziemy
W okolicach Plazy na jednym z rond jest niemiłosiernie ślisko..., Darkowi koło gdzieś ucieka..., dobrze, że nic za nami nie jechało..., Niby jest dodatnia temperatura, ale pod nogami czuć, że w tym miejscu to nie jest woda......
Zresztą jeszcze kilka razy odnoszę podobne wrażenie w innych miejscach, być może to efekt wiejącego wiatru...
Jedziemy głównymi drogami, jest o tyle dobrze, że częściowo są pozamykane, ruch ograniczony więc jedzie się przyjemnie i w krotkim czasie docieramy na Gliwicką, teraz o okolicach Wiśniowej hyc przez kładkę i jesteśmy na os. 1000-lecia, a stąd do parku już niedaleko.
Mała pętelka po WPKiW i wyjeżdżamy na wysokości AKS-u, tutaj się rozstajemy i każdy leci w swoim kierunku.
Wracam przez tałzen na Wiśniową, mijam Makro i w końcu jestem na Bocheńskiego, dalej Załęska Hałda, Ligota, Brynów i jestem w domu... Wysyłam kontrolnego sms-a z informacją, że dojechałem, kilka min później dostaję potwierdzenie od Darka, że również dotarł.
Prawdę powiedziawszy to nie spodziewałem się dzisiaj takiego obrotu spraw i tego, że będę w Chorzowie ;)
W sobotę dostaję informację od Marcina, jedziemy do Czeladzi, jedziesz z nami? W sumie gdy dowiedziałem się jaki cel, to zbyt długo się nie namyślałem.
Sobota rano..., za oknem widzę, że wieje..., lekko nie będzie..., wydaje mi się że to zachodni watr..., więc przynajmniej część drogi będziemy mieli z "górki". Wyjeżdżam godzinę przed spotkaniem... Do pokonania mam ok 6km.., ale nie jadę najkrótszym wariantem..., zataczam delikatne koło przez Dolinę 3 stawów. Na miejscu (pod kościołem Mariackim) i tak jestem kilkadziesiąt min przed czasem.
Kilka minut później nadjeżdża Irek..., chwilę rozmawiamy i... dociera reszta ekipy, Marcin i Filip... Plan jeden, jedziemy szosami..., teren to jedno wielki błoto, a rowery umyte ;P
Jako, że bardzo rzadko zapuszczam się w tym kierunku pozostawiam prowadzenie Marcinowi i Filipowi..., częściej tutaj bywają...
Dość szybko docieramy na miejsce..., do opuszczonego technikum w Czeladzi, tyle, że okazuje się iż to nie ta szkoła..., 10 min później odnajdujemy jednak cel naszej wyprawy i pakujemy się przez jedno z okien do środka i krótka sesja...
Tak na dobrą sprawę to największy problem stanowią rowery..., które zostały na zewnątrz pod opieką Irka, który wspaniałomyślnie zrezygnował z eksploracji...
Tak na dobrą sprawę to nie wiem czemu ten budynek nie został zagospodarowany na cokolwiek innego. Jego stan nawet dzisiaj nie jest tragiczny... Czemu nie został sprzedany. Zupełnie bez sensu.
A z drugiej strony brakowało trochę czasu aby poszperać po wszystkich zakamarkach..., rozstawić statyw..., pobawić się fotami. Chociaż jak na pierwszy raz to i tak nieźle...
Po kilkudziesięciu minutach wydostajemy się na zewnątrz i jedziemy w okolicę zamku w Będzinie, jeszcze tylko mała przerwa w pobliskiej Biedronce :).
W parku za Zamkiem stajemy i... jest chwila czasu na rozmowę, przy okazji Marcin zabiera się za lekki serwis roweru Irka :) Trochę to trwa, w końcu jednak chyba pora zacząć się zbierać..., czas ucieka nieubłaganie a my dalej za Przemszą... na rowerach..., trzeba wrócić przejechać tą rzekę cudów i dojechać do Katowic już normalnie na Kole :)
W okolicach stawików jeszcze jedna mała przerwa, w knajpce..., Jest po 15:00, mamy jakąś godzinę do zachodu słońca.
Wracamy, ale oczywiście nie najkrótszą drogą, tylko nieco przez Sosnowiec...., i znowu na rowerach.
Dopiero w okolicach centrum zaczynamy się rozjeżdżać, najdłużej jadę z Irkiem... bo w końcu mieszka na Podlesiu. Żegnamy się w okolicach Tyskiej, ja mam 20m do domu, on kilka km więcej...
W sumie wyszło ciekawie, może kilometrowo niedużo, ale przynajmniej nietypowo..., mam nadzieję, że jeszcze kilak takich wypadów uda się zaliczyć :), chociaż już raczej nie w tym roku.
Jest sobota wcześnie rano, telefony drzą się w niebogłosy, jakoś nie mam ochoty wstać…, na zewnątrz mgła jak diabli, chłodno, ciemno, nieprzyjemnie. Jednak Darek wstaje…, trudno, to w końcu ostatni RNO w tym roku, tylko czemu tak daleko? Na dokładkę nasłuchałem się legend o Śmiejowych PK. Komunikaty startowe też nie brzmią zachęcająco, trasy mokre, sporo błota i 200km do pokonania.
Rowery już spakowane teraz czeka nas długa podróż na północ kraju do Ińska, całość trwa ok 8 godzin, zmęczenie docieramy na miejsce, jest niby jeszcze trochę czasu, teoretycznie można by się przespać…., ale kolejno spotykani znajomi… skracają czas do startu, a trzeba jeszcze przygotować rowery. Po wczorajszej rozmowie z Darkiem coś mnie tknęło, sprawdzam rower i widzę, że mam pękniętą ramę, dokładnie w tym samym miejscu co poprzednią…, shit… Mam to w zasadzie gdzieś, sezon zbliża się powoli do końca, teraz jeszcze trochę pojeżdżę, uszkodzenie nie jest niebezpieczne, ale mam świadomość że jest i z każdym km będzie gorzej, pojawią się zgrzyty… ech…. Znowu dowiem się w serwisie, że używam roweru w sposób niestandardowy.
Trzeba jednak pozakładać na rower kilka drobiazgów, montuję mapnik i… nie ma 2 śrub? Co się z nimi stało, gdy brałem go z domu wszystko było na miejscu…, chwila zastanowienia, mogą być w 2 miejscach albo wypadły w firmie, albo w bagażniku. Mam nadzieję, że to jednak to drugie miejsce, idę poszukać, mija kilka min i odnajduję je… cudem wypadły w samochodzie, mogło być gorzej….
Zakładam resztę osprzętu liczniki, błotniki…, smaruję łańcuch jest nieźle. Pozostaje tylko jakoś się ubrać…, tylko w co? Temperatura ma być na plusie, ale wilgoć i mgła nie będzie przyjemna, na dokładkę coś było o błocie… W końcu idę na kompromis… w razie czego dodatkową bluzę, kurtkę i rękawiczki pakuję do plecaka.
Dochodzi czas startu, krótka spóźniona odprawa, dostajemy mapy i opisy punktów. Zaczynamy kreślić plan jazdy, od razu zakładając możliwą alternatywę, obydwoje mamy wrażenie, że jeżeli coś ma pójść nie tak to pójdzie…
Ruszamy, ciemna w którą się kierujemy nie napawa optymizmem, gęsta zawiesista mgła ogranicza widoczność do kilkudziesięciu metrów. Rzut oka na mapę i kierujemy się na zachód, mam jednak dziwne wrażenie, że wiatr jest sporo mocniejszy niż wspominały prognozy, wydawało mi się, że miał być na poziomie ok. 8km/h, a wieje przynajmniej trzy dychy…, jest zimny, przenikliwy…
Jak do tej pory jest nieźle, cały czas asfalt, przejazd jest szybki jednak po kilku km musimy skręcić w leśną ścieżkę, szybko okazuje się iż informacje o błocie to nie było czcze gadanie, rowery tańczą, utrzymanie kierunku jest problematyczne, chwilami nie ma mowy o jeździe, trzeba zejść z roweru, a to dopiero początek…, odmierzamy odległości i skręcamy w przecinkę, wszytko się zgadza, zatrzymujemy się, tu gdzieś musi być paśnik… i nasz PK 2 - Paśnik, po drabince do góry, tylko co może oznaczać że po drabince do góry? Przy ambonie jeszcze bym zrozumiał, ale paśnik i drabina jakoś nie idą mi w parze. Chwila rozglądania się i jest…, na kilku palach osadzony jest „domek” na drzewach…, to raczej jakieś miejsce do przechowania siana dla zwierząt a nie paśnik ;P, wchodzę na górę, kolejne szczeble drabiny są cholernie śliskie, wejście i przedziurkowanie karty to jedno, ale pozostaje jeszcze zejście, lekko nie ma ale jakoś daję radę. Możemy wrócić na jakiś bardziej cywilizowany dukt, kierujemy się z grubsza na południowy-zachód, by w Długich odbić na południowy-wschód. PK 6 - Skrzyżowanie przecinek – czemu nie lubię takich opisów punktów? To często oznacza szukanie nie wiadomo czego, tym bardziej, że już wcześniej okazało się jak niedokładana jest mapa, jak stare są dane na niej umieszczone, zresztą informacja o tym była w komunikacie startowym…, 30 lat temu może to tak wyglądało. Przejechaliśmy ok. 1.7km od wyjazdy z Białej Ińskiej, jest przecinka, ale ciut za wcześnie, brakuje ok. 300m, postanawiamy jechać dalej…, 2km jest przecinka, niewyraźna, ale jest, wjeżdżamy w nią, szybko okazuje się zupełnie nieprzejezdna, są ślady po wycince…, zresztą gdzie ich nie było… Docieramy do krawędzi lasu i to chyba nie może być to miejsce? Nikt normalny nie postawiłby punktu w takim miejscu. Zawracamy, jedziemy jeszcze 100-200m do przodu, tym razem jesteśmy za daleko, zawracamy do naszej ścieżki na 1700m. Wchodzimy, czasami jedziemy, droga szybko zakręca, zaczyna prowadzić równolegle do „głównej” drogi. To prawie na bank nie to miejsce, obydwoje mamy tego świadomość, ale… punkt gdzieś tu musi być…, przeszukujemy okoliczne drzewa…, nie ma bo… i być nie może. To nie ta ścieżka… Spoglądamy na zegarki, gdzieś nam uciekło sporo czasu, a przecież jeszcze kilka minut temu była 19:00… teraz jest 20 z hakiem….…
Chyba odpuścimy ten punkt, jadąc „główną” ścieżką jeszcze raz spoglądamy w przecinkę na 2000m, nie Daniel chyba nie postawiłby w takim miejscu lampionu, bez przesady…
Trochę szkoda czasu który gdzieś nam przeciekł, gdzieś nam uciekł…, jedziemy z gdybasz na wschód…, po raz pierwszy trafiamy na „kocie łebki”, wrednie się po tym jedzie, te kilka km jest męczące…, w końcu jest cywilizacja – Ciemnik, to tutaj musimy odbić w las, kierując się delikatnie na południowy-zachód, jakiś kilometr ścieżką i później na azymut w las szukać PK 7 - Drewniana wieża, południowo-wschodnia podpora. Trochę przed miejscem gdzie planujemy wejść w las jest ścieżka, z grubsza odbijająca w kierunku wieży, wbijamy się w nią i jedziemy, odmierzamy kolejne metry. W końcu zatrzymujemy się…, w tej mgle g… widać… Powinniśmy już być na miejscu, próbujemy przeszukać okolicę… Pytanie tylko co to jest za wieża.., bo może mieć zarówno 20m jak i 2-3m. Kręcimy się gdzieś na granicy lasu i pola. Mam wrażenie, że coś jest nie tak, wieża wg mapy powinna być jeszcze w lesie, jednak pamiętać trzeba że to co mamy przed sobą to dane sprzed 3 dekad. Mogło się wiele zmienić, w końcu nawet tej ścieżki którą jechaliśmy nie było na niej. Tracimy kolejne dziesiątki minut i nic… po wieży nie ma śladu, widoczność max na 10-15m. Decydujemy się odpuścić…, spoglądam na kierownicę i… masakra... zgubiłem licznik, to już drugi może trzeci w tym roku…, szkoda go, próbuję wrócić po śladach, ale szanse na odnalezienie w nocy, w takich warunkach są zerowe. Źle się zaczyna, to chyba nie będzie nasz najlepszy występ… 2 punkt i drugi raz nie możemy odnaleźć lampionu, powoli ociera do nas, że z czasem też nie będzie lekko i wariant lite który zakładaliśmy na początku też będzie nie do zrealizowania… Może faktycznie odpuścić i zawrócić do mety?
Jednak nie, nie tym razem…., w pobliżu jest PK 1 - Urwany nasyp, na dole w strumieniu, przejście możliwe, strumień chyba powinniśmy zauważyć, na mapie wygląda to jak środek jakiegoś szerokiego przepustu, więc chyba trafimy. Spoglądam na zegarek i chwila rozmowy z Darkiem, przy jakimkolwiek sklepie musimy stanąć, musimy w razie czego uzupełnić zapasy…, Dojeżdżamy do Bytowa, ciut przestrzeliliśmy zjazd, ale wiemy o tym, mało tego, nie zmierzyliśmy odległości od poprzedniego skrzyżowania, decydujemy się na wjazd do „centrum” Bytowa i powrót drogą z odliczonymi metrami… to w sumie może 300-400m, więc nie ma problemu. Dojeżdżamy do skrzyżowania i jest jakiś dzik, jakieś wielkie bydle… we mgle… może koń… Nie to piesek… jakaś pasterska kolumbryna…, na szczęście nie jest nami zainteresowana… reset licznika i zawracamy.
Po drodze Sklep, chyba otwarty…, w każdym bądź razie kręcą się przy nim ludzie… zatrzymujemy się… wchodzę do środka i chwila rozmowy, całe towarzystwo roześmiane, zadowolone, procenty wylewają się z każdego zakątka twarzy…., nie wiem czemu ale od razy pada pytanie czy jesteśmy ze Śląska…, czyżby aż tak było to widać, jakiś śląski zaśpiew w wymowie? Nie wiem…
Kupuję zapasowe energetyki, w końcu przed nami długa noc, jakieś 2 rogale nadziewane chyba czekoladą… Wychodzę na zewnątrz, jeden z biesiadników analizuje z Darkiem mapę, twierdzi, że jest do bani, że nic się nie zgadza, dopiero drugi wyprowadza go z błędu. Bo faktycznie może coś się nie zgadzać gdy czyta się mapę do góry nogami ;P
Dowiadujemy się, że musimy jechać do ostatniego budynku i tam odbić w lewo na „Malioranty”, po kilkunastu minutach rozmowy, żegnamy się, chyba starczy tego dobrego…
Ścieżkę odnajdujemy bez większych problemów i zaczynamy mierzyć…, dojeżdżamy do jakiegoś przepustu, szerokie to…, przeszukujemy okolicę, nie podoba mi się fragment opisu „na dole w strumieniu”, mam nadzieję, że do tego czegoś nie będę musiał wchodzić, „strumień” na dobre kilka metrów na dokładkę miejscami mam wrażenie, że jest kilkadziesiąt cm wody… Średnio mam ochotę na kąpiel. Coś się jednak nie zgadza, Darek zauważa, że kierunki drogi coś się nie zgadzają z mapą, pyzatym ten „urwany nasyp” ma się nijak do tego co tutaj mamy. Ruszamy dalej…, jest przecinka, tym razem kierunki jakby lepsze, odbijamy w prawo i chwilę później jedziemy nasypem…., docieramy do jego końca i jest lampion… Masakra… trzeba bardzo dokładnie czytać opisy punktów, tym razem mają one spore znaczenie i mogą być naprawdę pomocne…., bo skala mapy 1:100000 nie pomaga…
Zawracamy na Bytowo odbijamy początkowo za południowy-zachód, później tak jak prowadzi droga, zmieniamy kierunki by w końcu dotrzeć do Rybaków. Zatrzymujemy się na przystanku, pora coś zjeść…, przy okazji słychać ssyk…, powietrze uchodzi…. Tylko z którego roweru, którego koła, rozstawiamy rowery…, tym razem Darek złapał snejka…, kolejne kilkanaście minut upływa nam na zmianie dętki, posilaniu się…. W końcu jednak ruszamy dalej… w pobliżu, tuż za rzeką powinien być czerwony szlak odbijający w kierunku PK 10 - Most kolejowy, możliwe przejście dołem wzdłuż rzeki, drzewo ok 20m na zachód, sprawdzamy kilka razy, nie ma, przynajmniej nie zauważamy nic co mogło by być ścieżką, dróżką, przecinką…, postanawiamy zaliczyć PK od strony Recza, a jeżeli również nie znajdziemy ścieżki to po nasypie kolejowym musimy tam trafić… Z Rybak do Recza nie ma daleko…, dojeżdżamy do „centrum” i wjeżdżamy w ul Srebrną, która wydaje nam się najbardziej oczywistą, przynajmniej tak wynika z mapy. Dojeżdżamy do końca i… drogę zagradzają nam zasieki a za nimi kilka białych i czarny baran ;P. Obok jest ścieżka, jednak szybko zmienia kierunek, zawracamy, spróbujemy inaczej….
Kawałek dalej zatrzymuje nas Policja…, „Gdzie to panowie jedziecie”… krótka konwersacja, spoglądają na nasze mapy i dowiadujemy się, że punkt jest tam gdzie oni się załatwiają…, nie brzmi to zachęcająco, jednak wracamy na ul. Srebrną, testujemy jeszcze jeden wjazd, który okazuje się dojazdem do posesji i wracamy do naszych baranów…, gdzieś sobie poszły…, idziemy ścieżką tą którą wcześniej wykluczyliśmy, okazuje się, że po 20 metrach zmienia kierunek na właściwy… Początkowo próbujemy jechać, pojawia się kilka niewyraźnych oznaczeń czerwonego szlaku, jednak szybko giną…, a ścieżka jest mocno niewyraźna i …. nieprzejezdna…, po raz kolejny są ślady po wycince…. Prowadzimy rowery, po lewej stronie mamy nasyp kolejowy, gdzieś w oddali szumi rzeka…, więc chyba dobrze się kierujemy… W końcu porzucamy rowery…, nawet prowadzenie jest uciążliwe…
Docieramy w pobliże rzeki i do wiaduktu…, robi wrażenie, tuż przy budowli jest przerzucona drabinka i kilka belek… decyduję się przejść na czworaka po drabince, belki są śliskie…, obawiam się kąpieli w zimnej rzece, na którą nie mam ochoty… Drabinka jest nie lepsza, czuję jak się ugina… tyle, że ciężar mam rozłożony na 4 punkty…, udaje się przejść na drugą stronę…, odnajduję właściwe drzewo i lampion. Dziurkuję kartę i możemy wracać… Ponowna walka z drabinką, jestem na drugiej stronie…, chwila rozmowy z Darkiem i wiemy że gdy tylko wrócimy do cywilizacji musimy skorygować trasę, dzisiaj już nie powalczymy, czas gdzieś uciekł…, korci zaliczenie punktów 5, 17, H i może coś jeszcze…
Trochę jest do bani bo czeka nas długi, bardzo długi przelot po ruchliwej drodze – 10. Tak też czynimy odpuszczając punkty na południowym skraju mapy. Czeka nas kilkadziesiąt km monotonnego kręcenia. Szosa jest niby prosta jednak, czekają nas kolejne wzniesienia i zjazdy, zresztą w tej okolicy nie przypominam sobie miejsc płaskich, bo albo się jedzie pod górkę, albo z… Chyba najbardziej przypomina to jurę k-cz, tyle, że błota w terenie jest więcej…
Mijamy Wapnicę i tuż przed Nosowem zauważam, że zginął mi Darek, a przecież kilkanaście sekund temu był za mną… coś się musiało stać, zawracam… i widzę, że jest cały… tylko czemu prowadzi rower? Pewnie pana…
Okazuje się, że zaczął śnić na jawie…, masakra.. miałem coś podobnego gdy wracałem z Żywca jakieś pół roku temu, chwilę prowadzimy rowery i decydujemy się na dojazd do Suchania i postój gdziekolwiek, najlepiej gdyby była jakaś stacja benzynowa…
Mijamy kolejne skrzyżowania, na szczęście jest coraz bliżej…, w końcu wjeżdżamy do miasta, pierwsza stacja… a obok jest restauracja…., planujemy wypić jakąś kawę zastanowić się jak najkrócej dojechać do mety…, atmosfera jest na tyle dobra a chęci do dalszej jazdy zerowe, że zostajemy tutaj chyba godzinę, przy okazji posilając się… Darek dostaje kotlet z Brontozaura (nie chodzi o to, że taki stary, ale raczej o wielkość), a ja zostaję przy placku (chociaż wypadało by go nazwać raczej Placem) po węgiersku.
Jest ciepło, jest przyjemnie, spoglądamy na rowery, trzeba jednak wyjść i jechać dalej. Postanawiamy odpuścić 5-kę – opis „dołek” nie brzmi zachęcająco. Za to PK 17 - Mostek, drzewo ok 40m na SW już zdecydowanie lepiej. Względnie szybko docieramy na punkt, nie mamy większych problemów z lampionem…, zawracamy do Sulinowa i poprzez Szadzko gdzie jest punkt żywieniowy „H”, kierujemy się na Dobrzany, byle dotrzeć do Ińska, może uda się chwilę przespać…, w końcu czeka nas jeszcze powrót na Śląsk. Z Dobrzan kierujemy się na Okole i Ciemnik. Tą drogą już jechaliśmy, jej stan był niezły, więc tym razem nie będzie loterii, nie będzie już terenu… Za to diabelnie długi przelot… Gdzieś za Ciemnikiem Darek zwalnia, coś jest nie tak… znowu tylne koło… jesteśmy na tyle blisko, że dopompowujemy je i lecimy do bazy…, została ostatnia prosta, jesteśmy kilka metrów przed wjazdem do szkoły, zahaczam jakoś dziwnie rowerem co chyba powietrze, jakimś cudem nie padam…, za to łamie się przedni błotnik… na dzisiaj to chyba wszystkie straty… Starczy jak na jeden wyjazd…
Oddajemy karty, okazuje się, że dzisiaj to nawet liderzy klasyfikacji odpuścili część punktów, warunki dały wszystkim popalić… Zwycięzcą zostaje Krzysiek W. z 14-punktami. Gratulacje…
Weekend lekko się przeciągnął, na dokładkę o poranku zostałem przekonany do wyjazdu nierowerowego do pracy... Po pracy ponownie ląduję na Helence, chwila na rozmowy i w końcu ok 20:00 zbieram się i w drogę. Ponownie problem sprawia mi fragment za Rokitnicą, tam gdzie jest ciemno jak diabli...., ci piesi... masakra... chociaż jedne mały odblask...
Mijam centrum Zabrza i kieruję się powoli do Kończyc gdzie odbijam na Bielszowice i Wirek. Zaczyna padać śnieg..., jeszcze tego mi brakowało dzisiaj... Sypie coraz bardziej, na dokładkę wieje silny wiatr od wchodu..., chwilami nic nie widzę... Na szczęście to tylko chwilowe załamanie pogody. Już na podjeździe w kierunku Kochłowic, pogoda się poprawia, przestaje padać, a wiatr jakby zelżał.
Końcówka już bokami, przez Panewniki, Ligotę, Piotrowice i w końcu Ochojec..., mam dość idę spać...
Sobota – jest przed ósmą, z Darkiem jesteśmy już w bazie rajdu, WKS Wawel w Krakowie. Trochę niewyspani, trochę zmęczeni, próbujemy się chwile zdrzemnąć w ciepłym samochodzie. Po kilkunastu minutach przyszła jednak pora na opuszczenie ciepłego pomieszczenia miejsca i przygotowania rowerów do wyjazdu. Pogoda nie jest idealna, ale 8 stopni to i tak nieźle jak na późny listopad, prognozy wspominają coś o opadach w drugiej części dnia.
W bazie rajdu odbieramy numerki, zipy, chipy i… musimy zapamiętać dojazd do startu, trochę to bez sensu, szczególnie dla kogoś kto nie zna Krakowa. Wiadomo że musimy jechać jakieś 2-3 km na zachód óźniej skręcić w drogę obok Euro Cars Center czy czymś takim…, w tej chwili nas to jeszcze nie absorbuje. Musimy zająć się rowerami i mądrze się ubrać na dzisiaj. Przygotowania zajmują dobre 30-40 minut… w między czasie witamy się z kilkoma znajomymi.
W końcu musimy pojechać na start, trochę na czuja kierujemy się na zachód, szukając jakiejś giełdy ,czy czegoś takiego nie będzie widać… widzimy bikerów kierujących się gdzieś… i widzimy samochód organizatorów stojący jak to ktoś nazwał w „in middle of nothing”. Bardziej trafnie nie da się określić tego miejsca. Osobiście wolałbym abyśmy dostali chociaż namiastkę mapki (jak na Izerskiej Wyrypie), która wskazałaby to miejsca, a z drugiej strony to myślę, że można by wybrać jakieś bardziej charakterystyczne miejsce w Krakowie.
Dostajemy 3 mapy. Cześć „główną” obejmującą jakieś 60% obszaru, część północną i zachodnią obejmujące po ok 20% obszaru. Trzeba to dopasować do siebie i rozrysować plan. Każda mapa umieszczona jest w woreczku foliowym, ale papier na którym została wydrukowana również pozostawia wiele do życzenia. Chociaż to drobiazgi. (może poza szczegółem, gdy dla jednego z zawodników brakło mapy części północnej, ma być mu dostarczona w bazie przy Os-ie) Zgodnie z regulaminem pierwszym punktem jest obowiązkowa jedynka… , prawdę powiedziawszy gdyby nie to to można by było rozrysować trasę na wiele sposobów…, a tak liczba kombinacji jest mocno ograniczona. Rozrysowujemy plan tylko częściowo obejmujący pierwsze kilkanaście punktów do powrotu do Krakowa, później się zobaczy jak wyglądamy z czasem. Ruszamy poszukać obowiązkowego „1– Siedzernia P.249 – krzaki w miedzy”. Początkowo jedziemy na zachód kierując się na Mydlniki (przejeżdżamy może km od PK13 który, aż by się prosiło o zaliczenie… ech). Początkowo planujemy najazd na PK od strony Podzamcza, jednak, przejeżdżamy zjazd i decydujemy się na podjazd od strony Szczyglic. Wiele to nie zmieni, już przy kolejnym zjeździe zmiana planów jedziemy jeszcze kawałek i podjeżdżamy wzdłuż A4-ki, początkowo zastanawiam się nad sensem umieszczenia takiego punktu w takim miejscu w krzakach, ale… wystarczy spojrzeć za siebie… i już wiem o co chodziło organizatorom. Niesamowita panorama na lotnisko w Balicach…, widok zapiera dech, chociaż mgła ogranicza widoczność….ale miejsce jest niesamowite. Na podziwianie nie ma zbyt wiele czasu, trzeba się zarejestrować na PK i jechać na kolejny punkcik. Tym razem kierujemy się na północ…, przejeżdżamy przez całą długość Balic i kierujemy się na Burów, podjazd na tyle nas zajmuje, że przegapiamy skrzyżowanie na który mieliśmy skręcić…, musimy wrócić, dobrze, że to niedaleko. Wjeżdżamy w odpowiednią drogę i… szybko redukujemy przełożenia, dobre kilkunastoprocentowe nachylenie… Licznik pokazuje mi ok 18%... Jest co robić, ale jesteśmy rozgrzani, po wcześniejszym podjeździe na Burów. Prędkość spada do ok 6-7km/h. Dobrze, że to tylko kilkaset metrów… Przed Grzybowem skręcamy na ścieżkę i wjeżdżamy na znany nam czerwony szlak Orlich Gniazd, jak się później okaże nie będzie to jedyne miejsce gdzie będziemy podążać tym szlakiem. W każdym bądź razie może kilkaset metrów dalej zaliczamy punkt - „12 – Dolina Grzybowska” – drzewo obok rowu i spotykamy znajomych. Ponownie zamieniamy kilka zdać i wracamy, my postanawiamy zjechać wąwozem zgodnie z czerwonym szlakiem w kierunku Szczyglic. Nie zazdroszczę tym którzy chcieli podjeżdżać od tej strony, to musi się skończyć spacerem farmera z rowerem pod pachą. Przynajmniej w takich warunkach w jakich przyszło nam dzisiaj rywalizować. Jest mokro, a błoto przykrywają diabelsko śliskie liście. Nawet na zjeździe są chwile gdzie wolę zejść i poprowadzić przez rower… Łudzę się, że takich fragmentów nie będzie zbyt wiele dzisiaj…, jak się później okaże to były tylko mrzonki.
Ze Szczyglic jedziemy drogą 774 na południe, do Krysinowa, bardzo długi przelot, co nas nie dziwi tym bardziej, że na dzisiaj zaplanowane mamy 200km i tylko 16 punktów + odcinek specjalny na którym nie wiemy co będzie. Na Skrzyżowaniu w Kryspinowie odbijamy na wschód i szukamy kolejnego punktu – „2 – jaskinia Kryspinowska – w środku”. Widzimy jakieś skałki za zabudowaniami więc pewnie to gdzieś tam, słyszymy też jakiegoś zawodnika krzyczącego, że tutaj jest. Musimy tylko jakoś wyminąć zabudowania. Jaskinia dość mocno schowana…, na miejscu okazuje się, że jest zupełnie niepozorna z zewnątrz… po prostu 2 metrowej średnicy dziura w ziemi. Tylko gdzie ten lamion?
Z opisu wynika że w środku, Darek zagląda do środka ale nic nie widzi, sklepienie jest na tyle nisko, że nie decyduje się na dłuższą eksplorację. Szukamy jeszcze raz po okolicy i nie ma…., ponawiam rób1), wchodzę do środka i widzę, że głębiej niż ok 3 metry nie przejdę, na wprost jest jakieś zapadlisko a po lewej niewielka dziura…. Więc ktoś ukradł PK. Decydujemy się na tel. do organizatorów z pytaniem co z PK. Robimy zdjęcia i dojeżdżają kolejni bikerzy, w końcu najmniejsza z nas decyduje się na wejście przez ten niewielki otwór z prawej strony, punkt jest głęboko schowany, dobre kilkanaście metrów dalej niż myśleliśmy… Organizatorzy poszaleli, ale… pozytywnie, już wiemy, że w takich miejscach będzie trzeba dogłębnie zaliczać kolejne tunele, tym bardziej, że na mapie zaznaczone jest jeszcze kilka jaskiń porozrzucane gdzieś po jurze. Pora jednak ruszyć dalej, tym razem na zachód, większość szosami, przez Cholerzyn i Mników do doliny Mnikowskiej by zaliczyć – „2 – jaskinia na Łopiankach – w środku”. Tym razem jest szeroko, wielkie wejście… i przestrony korytarz… Wchodzimy do środka oboje, kilka metrów do przejścia i jest lampion. Kolejna rejestracja i możemy wracać. Zaczynają mi się podobać jaskinie…, czasami niepozorne, a czasami wielkie…. Zawsze jednak robią wrażenie, chyba nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest tego, aż tyle w okolicy. Może uda się zorganizować jakąś wycieczkę po tych jaskiniach w przyszłym roku, byłoby to ciekawe doświadczenie :).
Spoglądamy na mapę, teraz czeka nas odcinek specjalny w okolicach Nawojowej Góry, droga Przez Baczyn, przejeżdżamy od A4-ka i skręcamy na drogę w kierunku „Bazy wysuniętej”, dawno nie jechałem to tak zniszczonym asfalcie, tu już nie było mowy o tym aby omijać dziury, tutaj człowiek modlił się o to aby zaliczać tylko te mniejsze… Dobre 2 km czegoś takiego i w końcu lądujemy w „BW-x – Dom Weselny ul Nawojowa 67” gdzie można się posilić (drożdżówki), czy napić się ciepłej herbaty, obsługa to jakaś młodzież zdradzająca objawy Alzheimera, kilka razy nas się pytali o numery, o to czy to my wychodziliśmy przed chwilą…, massssaakra…
Dostajemy kolejną mapę – OS-a – jest zaznaczone na miej sześć punktów które muszą być zaliczone w kolejności – od 1-6. Nie cieszy to specjalnie, a z drugiej strony obszar jest na tyle niewielki, że nie powinno mieć to większego znaczenia. Zbieramy się i zjeżdżamy księżycową drogą (tą usianą kraterami) i wjeżdżamy w jedną z przecinek, aby skrócić sobie drogę, do punktu „1 – zejście jarów”, tylko kto zwraca uwagę na jakieś poziome niebieskie kreseczki… ma mapie i w efekcie krótki odcinek łączący bazę z tym punktem pokonujemy dobre kilkanaście minut, a można by było nadłożyć może kilometr kraterami, ale jednak byłoby szybciej. Pod koniec wbijamy się nie w tą przecinkę i zamiast w dół pakujemy się na jakąś górkę… bez możliwości podjazdu…Widzimy, że kierunek coś się nie zgadza, wiec decyzja, albo wracamy ścieżką, albo przebijamy się na azymut…, w końcu zejście jarów musi być w dole..., więc jeżeli zejdziemy kierując się na południowy zachód to powinniśmy trafić na lampion.
Tak też się dzieje, zejście paskudne, ale lampion widoczny…, punkt zaliczony. Teraz trzeba się przebić na południowy wschód do kolejnego punktu – „2 – szczycik obok strumienia”. Nazwa niebyt zachęcająca, po raz kolejny lądujemy też na czerwonym szlaku jurajskim :), po raz n-ty dzisiaj nie ma mowy chwilami o jeździe, targanie rowerów jest męczące. W końcu docieramy do jakiegoś szuterka i kierujemy się na południe, przejeżdżamy pod A4-ka(po raz kolejny), znajdujemy właściwe przecinki. Widzimy majaczące sylwetki piechurów mających na swoim OS-ie ten sam punkt… z odnalezieniem
lampionu nie ma problemu. Zaliczony. Kierujemy się na trójeczkę – „3 – resztki ambony”, przejazd przez Baczyn i lądujemy w dolinie Sanki, kawałek dalej podjazd w terenie, znowu liście, błoto, ale o ile podjazd jeszcze może być i punkt zdobyty (chociaż nazwanie tych kilku patyków amboną), to na zjeździe zaliczam glebę… jest niebezpiecznie, jednak chyba lepiej będzie przynajmniej kawałek zejść. Oględziny rowera i już wiem, że przedni błotnik jest ze mną dzisiaj po raz ostatni, nie wiem czy dojedzie do końca dzisiejszej trasy… Chwila na jakieś poskładanie go do kupy… i możemy ruszać
dalej na „4 - źródełko”, nie brzmi to zachęcająco po tym co do tej pory mieliśmy na OS-ie (coraz bardziej przypomina mi on OS z Rudawskiej wyrypy gdzie 13 km to brnięcie w błocie po kostki, wtedy zajęło nam to 3 godziny). Jednak tym razem zaskoczenie, dojazd do 4-ki prawie w całości po asfalcie, dopiero końcówka to dość szeroka ścieżka leśna, rejestrujemy się na nim i do zaliczenia pozostały nam już tylko dwa punkty OS-u. „5 – paśnik” – Po raz kolejny czeka nas długi szuter, później asfalt i w końcu wjazd w teren, tym razem banalny punkt, możemy jechać na „6 – skrzyżowanie drogi i strumienia”. Od chwili opuszczenia „Bazy wysuniętej” minęły ponad dwie i pół godziny. Nie spodziewałem się, że to nam tyle zajmie, cieszy, że robimy go w dzień, nie wyobrażam sobie błądzenia po terenie w nocy…., nie zazdroszczę komuś jeżeli zostawił sobie OS-a na koniec…Czujemy zmęczenie… ale szósteczka jest nieopodal, początek to szuterek, a od koniec mamy w warianty, albo dalej szuterek, albo przecinka równoległa do niego. Dzisiaj mamy już obydwaj dość terenu…, podejść, błota…, wybieramy ten pierwszy wariant, szybko docieramy w pobliże PK, rejestrujemy się i… zawracamy do „Bazy Wysuniętej” w Nawojowej Górze. Staramy się wybrać najmniej hardcorowy podjazd i … chyba się udaje, paskudne nachylenie jest na krótkim odcinku. Wkrótce osiągamy bazę i możemy zjeść mało pożywną zupę pomidorową z ryżem i napić się herbary… Niewiele do daje, pomimo tego, że jest to ciepłe to nie pomaga. W sumie w bazie spędzamy dobre 30 minut korygując planowaną trasę, skracamy ją dość mocno. Ignorujemy wszystkie punkty będące na zachodniej i północnej mapie. Postanawiamy wracać do Krakowa zaliczając jeszcze lika PK po drodze. Zaczynamy od „6 - moczydła kępa drzew / krzyż”. Przez Pisary i Siedlec dojeżdżamy do Radwanowic, gdzie szukamy drogi na Moczydła i dalej na Brzezinkę. Za pierwszym razem wjeżdżamy w zamkniętą drogę. Zbyt wcześnie, ale trafiamy na tubylca, chwila rozmowy i wskazuje nam drogę, mówiąc ze stąd nie ma wyjazdu, że to jedna z tych wsi gdzie diabeł mówi dobranoc… W między czasie Darek pyta się o pobliski pomnik i most kolejowy. Mina „mieszkańca” bezcenna, zdziwił się, że coś takiego jest w okolicy, w końcu on nie pamięta, żeby kiedykolwiek była tu linia kolejowa…, więc i mostu nie powinno być, ale… to może byś stary nieużywany wiadukt… W końcu żegnamy się i ruszamy dalej, droga początkowo asfaltowa, zmienia się w polną, pojawiają się kamienie, koleiny, błoto, dojeżdżamy do skrzyżowania ścieżek, czytam opis punktu i się śmiejemy, już widzimy jak nazajutrz tubylcy krążą po okolicy szukając wiaduktu kolejowego…. :), jakimś cudem Darek przeczytał opis 5-ki, a nie 6-ki ;P. Podjeżdża ktoś autem terenowym, pewnie właściciel pola, chwila rozmowy, pytamy się o krzyż, mówi że kiedyś była tam droga, ale została zaorana. Na mapie nie ma jednak drogi, od początku było wiadome, że czeka nas marsz na azymut przez pole – ok 250m.. Ruszam, przechodzę może 5-6 metrów i… jest lampion. Uuuu to chyba pomyłka organizatorów… krzaki co prawda są, ale krzyża nie ma, bo jest głęboko w polu. Niby dla nas dobrze, ale jeżeli ktoś szedł/jechał z drugiej strony to może mieć poważny problem ze znalezieniem tego miejsca. Za to należy się duży minus organizacyjny. Ciekawi mnie ile osób mogło na nim utknąć… Pod warunkiem, że faktycznie zaliczało go z drugiej strony od Doliny Będkowskiej. Zarejestrowani i szczęśliwi, że nie musieliśmy się przedzierać przez zaorane pole kierujemy się na Moczydła i asfalt w Brzezince. Znowu jest nieźle, znowu da się normalnie jechać, Kierujemy się na Kobylany i dalej Karniowice, w których mieliśmy skręcić na Bolechowice, jednak zmęczenie dało o sobie znać i skręciliśmy na południe, w zasadzie po kilkuset metrach zdaję sobie sprawę, z pomyłki, ale Darek pędzi z górki…, nie mam ochoty go zawracać, olejemy 9-kę i tyle, wiele to już nam nie zmieni, a przynajmniej szybciej będziemy na mecie w cieple… Lądujemy w Zielonej Małej i jedziemy na Brzezie by zaliczyć jeszcze 11-kę którą mamy po drodze. Tym razem prosta nawigacja, chociaż końcówka również pod górkę. Na podjeździe spotykamy zawodników na trasie „Adventure 180” – muszę przyznać, że dopiero oni są „zboczeni” w sumie mają ok 140 km na rowerze, maraton z buta i kilkanaście km kajakiem. Na trasie są od 22:00 w piątek… Na całość mają 40 godzin…, szacun. Odnajdujemy nasz punkt „11- Brzezie Szlacheckie – krzaki za kapliczką” na lampionie piękny numerek 69 :). Rejestrujemy się i w drogę, do trzynastki w okolicach Bronowic. Wracamy do asfaltu i kierujemy się na Rząskę, Mydlniki by odbić na Bronowice i zaczynamy poszukiwania „13 – Kraków – Fort 41a – w środku”. Mapa w tym miejscu jest mało czytelna, zbyt dużo informacji, zresztą to nie jedyne takie miejsce dzisiaj. Tak po prawdzie to przydały my się rozświetlenia punktów, przy czymś takim. W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania 3 przecinek, sprawdzamy pierwszą, kończy się zbyt szybko…, wracamy, sprawdzamy druga i dojeżdżamy na szczyt wzniesienia…, chwilę później jesteśmy na szczycie betonowej budowli, to chyba to, teraz trzeba jakoś zejść i poszperać w środku. Fort okazuje się niesamowicie rozległy, wielkie przestronne pomieszczenia i korytarze robią wrażenie. Depczemy za to przez cały czas po stertach potłuczonych butelek, szkoda, że to miejsce nie zostało w jakiś sposób zagospodarowane, myślę, że mogło by się stać jedną z atrakcji Krakowa, tym bardziej, że rozciąga się stąd piękny widok na Kraków. Odnajdujemy lampion, rejestracja i wychodzimy… Przed wyjściem Darek słyszy jakiś dziwny dźwięk, zatrzymujemy się, słychać delikatne ssssss… wąż? Nie…, na tej ilości szkła nie ciężko złapać panę… ;), ale pierwszy raz zdarzyło mi się to podczas prowadzenia roweru . Kawałek dalej gdy wyszliśmy już na ścieżkę wymieniam dętkę. Przed nami jeszcze przynajmniej kilkanaście km. Ubłocone koło jakoś nie pomaga podczas wymiany, trochę czasu schodzi, a już na asfalcie czuję bicie na tylnym kole, na bank opona źle siedzi. Tyle, że teraz już tego nie będę poprawiał, nie dzisiaj.
Wracamy do Mydlnik i odbijamy na Bielany, długi naprawdę długi podjazd…, szkoda że jest tak ciemno, z mapy wynika, że miniemy kolejny Fort - 38 Skała, a szkoda, bo wygląda przynajmniej na mapie na wielki. Tyle, że w tej ciemnicy widzimy max 30-40 metrów przed sobą… Zastanawiamy się nad miejcem wjazdu w kierunku naszego punktu „16 – Kraków – Lasek Wolski – dołek”, początkowo chcemy zrobić to od strony Bielan, jednak zjechać tylko po to aby za chwilę podjeżdżać pod Klasztor Kamedułów wydaje się niezbyt trafionym pomysłem, zostają jeszcze dwie alternatywne ścieżki, pierwsza to zielony szlak pieszy, na którym trzeba będzie odbić w przecinkę łączącą go z niebieskim szlakiem pieszym, albo nieco dalej za Gumańczym Dołem przez stadninę, powinniśmy dotrzeć w okolicę Srebrnej Góry gdzie trzeba będzie poszukać naszego punktu, jako jedynego posiadającego rozświetlenie. Dobrze, że jest bo na mapie jest tak nawalone iż nic nie widać, szlaki o oznaczenia nakładają się na siebie zasłaniając to co jest istotne dla nas. Początkowo jedziemy więc czarnym szlakiem który wyprowadza nas w okolice ogrodzenia klasztoru, z rozświetlenia wynika, że powinniśmy jechać jednak innym szlakiem, prawdopodobnie niebieskim (oczywiście na rozświetleniu nie ma oznaczeń szlaków), który powinien nas poprowadzić nieco bardziej z północnej strony „jaru?”. Na szczęście jest to stosunkowo nieduży teren więc zawrócenie i ponowny najazd to nie problem, jedziemy dalej, prowadzą w sumie 3 szlaki, żółty który szybko odbija na północ, a dalej lecą 2 pozostałe, czyli niebieski i czerwony. Dojeżdżamy do rozwidlenia czerwonego i niebieskiego. Ten pierwszy prowadzi na wschód, a niebieski to ten którym prawdopodobnie odbija na południowy wschód i tym idziemy. Lampion powinien być gdzieś niedaleko…. Trafiamy, jest nawet dołek. ;P Analiza mapy i najlepszym wariantem będzie zawrócenie na czarny szlak i zjazd do szosy 780. Zjazd to zbyt dużo powiedziane, robi się cholernie stromo, masa błota, liści i śliskich kamieni/skałek. W którymś momencie czuję jak rower tańczy na tym czymś, hamowanie niewiele daje. Cudem udaje mi się zatrzymać na jakimś krótkim wypłaszczeniu. Psycha nie pozwala mi na kontynuację jazdy, krzyczę tylko do Darka aby uważał, bo jest niebezpiecznie. Sprowadzamy rowery…
Szosa…, chwila na odreagowanie i ruszamy, jest nawet ścieżka rowerowa wzdłuż, korzystamy z niej, kilka km dalej wołam do Darka, zauważam po prawej stację Orlenu to… obietnica uzupełnienia elektrolitów, cukru… itp… Decyzja… Hot-Dogi :) największe jakie są…, jakiś energetyk, kola….
Szybko odzyskujemy wigor, siły… rodzi się refleksja, czemu nie zajechaliśmy na stację tuż po OS-ie? Ech… Kończymy bułę z parówą i jedziemy nieopodal do „15 – jaskinia jasna – w środku”.
Jaskinia a w zasadzie dwie jaskinie są ukryte za drzewami… Ale mapa w tym miejscu wyraźnie wskazuje, że gdzie powinny być skręcamy i jest :), szybko rejestrujemy się przy lampionie i pozostał nam ostatni punkt do zaliczenia w centrum Krakowa – „14 – Kraków - Stare miasto – parkomat P244 Plac Św. Ducha”.
Jedziemy przez całą długość starego miasta, nie spieszy nam się, jest pięknie…, ten klimat, Ci ludzie, porównać mogę to jedynie chyba z Wrocławiem… Stajemy na chwilę na rynku i szybko zaczepia nas jakiś student, który też miałby ochotę na przygodę :), wymieniamy kila zdań i lecimy szukać placu Św. Ducha… Powinien być wysunięty na północ od rynku. Specjalnie długi nie błądzimy, już po kilku minutach odnajdujemy plac i parkomat, za to miny taksówkarzy gdy płacimy w parkomacie, aby mieć bilety… bezcenne :). Jestem ciekaw co sobie myśleli…, pewnie nie my pierwsi i nie ostatni byliśmy w tym miejscu.
W dość dobrych nastrojach kierujemy się na północny-zachód do bazy, do WKS Wawel. Znowu trochę odzywa się zbyt duża skala miasta… niewiele na niej widać, jednak trafiamy prawie bezbłędnie na miejsce, prawie bo na samym końcu próbujemy podjechać od drugiej strony i natykamy się na zasieki :). Dojeżdżamy na stadion i do budynku, jest meta…, oddajemy chipy i zastanawiamy się co dalej? Idę do kibelka i…. czuję swojskie klimaty jak w pociągach Regio… można kierować się po zapachu. Warunki pozostawiają tutaj sporo do życzenia, chociaż na Transjurze (meta była w tym samym miejsu) nie zauważyłem takiego problemu, może dlatego, że peleton mocno się rozciągnął i nie było zatorów. Ośrodek najlepsze lata ma już dawno za sobą…, ale można by pomyśleć o tym, że przy takiej ilości ludzi będzie potrzebne więcej prysznicy i kibelków…? Decydujemy się na powrót na Śląsk, pakujemy rowery na samochód i drogę… 80 minut później już w Zabrzu… Możemy w końcu przemyśleć ten występ… tą jazdę… Zabił nas OS… Na kolejnym musimy inaczej zaplanować przejazd, nawet dokładając 100% dystansu, to przy 1:12500 to nie ma wielkiego znaczenia. Przypuszczam, że zwycięzca dokładnie tak zrobił… Z chęcią poznałbym jego relację… i trasę zaliczenia os-a.
Niedziela... wcześnie rano... zdzwaniamy się z Darkiem, chwila rozmowy i chyba odwiedzimy Mikołów, wczoraj i dzisiaj trwają tam zawody Psich zaprzęgów. Wstępnie umawiamy się na Halembie niedaleko stacji BP. Wyjeżdżam trochę po 10..., zawody już
trwają, ale nigdzie nam się nie spieszy. Pogoda też specjalnie nie rozpieszcza, jest mgliście i chłodno. Sporo wilgoci w powietrzu nie wróży zbyt dobrze. Początkowo jadę szosami do Panewnik, tam skręcam w las, w znajomy las, bo w końcu jeżdżę tędy dość często do pracy, ostatnio może trochę odpuściłem gdyż lubi się tutaj zbierać błoto i woda. Przy okazji chcę sprawdzić stan duktów leśnych, może jeszcze da się nimi jeździć, tak aby nie tracić zbyt dużo czasu na brodzenie w błotnistej mazi. Spodziewałem się praktycznie wszystkiego poza... przejezdną drogą leśną. Stan jest niezły, myślę, że jeszcze kilka razy w tym roku skorzystam z tego odcinka. Dość szybko jestem w Starej Kuźni, jeszcze tylko ul. Piotra Skargi i widzę z oddali Darka czekającego w pobliżu stacji. Krótka wymiana zdań i lecimy na Mikołów, zawracamy na Starą Kuźnię i tam odbijamy na drogę prowadzącą na Mikołowską Retę. Trasa może nawigacyjnie nie jest skomplikowana, jednak cały czas pod delikatną górkę. Jakiś kilometr, może dwa przed miejscem gdzie spodziewam się startu/mety drogę przecina nam trasa biegowa... Stajemy, trochę focimy, rozmawiamy z obsługą i podziwiamy biegające zdezorientowane stado saren...
W końcu postanawiamy się przebić na miejsce startu, korzystamy z chwili przerwy między kolejnymi zawodnikami..., zaskakuje mnie nieco położenie startu/mety. Myślałem, że będzie nieco dalej, ale dzięki temu nie musimy walczyć z zawodnikami jadąc pod prąd. Za to jest chwila aby pobuszować pomiędzy psami, rowerami, wózkami i innymi wynalazkami napędzanymi psami.
Spotykamy znajomych, chwila na rozmowę i po ok 60 minutach decydujemy się na powrót..., temperatura niestety nie nastraja do długiej nasiadówy, przesiąknięte potem ubrania wyciągają z nas ciepło. Pora na odwrót, jedziemy delikatnie dookoła, przez Starganiec, aby nie zakłócać zawodów. W Panewnikach odbijamy i prowadzę Darka na początek nowej czerwonej Rudzkiej rowerówki. Jedziemy wspólnie kawałek i rozstajemy się za Halembą, ja zawracam w kierunku miejsca naszego porannego spotkania, a Darek jedzie dalej na Zabrze... Staram się nieco rozgrzać, ale to w tej chwili pewnie już niewiele zmieni... po drodze robię sobie krótką przerwę jakieś 6km przed domem..., kilka łyków Oshee, jakiś baton... i jadę dalej. W końcu dom... jak ciepło... :) Wymieniony rano suport działa bezbłędnie, na później zostawiłem sobie wyregulowanie zacisków hamulców po wymianie klocków, ten na tyle jest ścierany głównie z jednej strony. Tylko kiedy znajdę na to czas?
Święto niepodległości..., mam chwilę czasu, dzisiaj jednak plan obejmuje wyjazd do Pszczyny, chociaż jak siebie znam to wyląduję na tamie w Goczałkowicach..., to niewiele dalej... Sms... to MonsteR, dowiaduję się, że Devil, podjedzie do mnie po olej mineralny do hamulców, mi już niepotrzebny, bo w Avidach jest DOT. Około 11:00 chwila rozmowy, przekazuję pudełko i żegnamy się. Może 10 min. później jestem już na rowerze, jest chłodno, ale co mi tam. Jeżeli nie będzie lalo to zupełnie mi to nie będzie przeszkadzać. Początkowo omijam teren, jednak już w Tychach wjeżdżam w pierwszy napotkany las :). nawieźli tutaj jakiegoś białego paskudztwa, na ubraniu i rowerze pojawiają się początkowo małe później coraz większe białe plamy..., może km dalej mam dla odmiany czarne bajora, przez które muszę się przeprawić. Zaczynam żałować, że nie wziąłem błotników... Za Żwakowem odbijam na Paprocany, ponownie las, ponownie trochę błota, za to ktoś miejscami nawiózł kamieni..., źle się po czymś takim jedzie... dobrze, że to nie cała droga...chyba jednak wolę błoto ;P Wjeżdżam na drogę techniczną wzdłuż wodociągu...., teraz prosto, proso, prosto i jestem na wysokości Pszczyny, odbijam w polną drogę prowadząca wzdłuż „1-ki” i chwilę później dojeżdżam do Goczałkowic Zdroju, tyłami obok stawów kieruję się na tamę, ale coś mnie zaskakuje, bardzo niski poziom wód w nich..., w zasadzie mam wrażenie, że zostały spuszczone..., czemu? Coś się stało... gapię się i jadę i... przednie koło wpada mi to jakiejś dziury zalanej wodą, to nie mogło skończyć się inaczej niż lotem nad kierownicą, na szczęście, rower tym razem mnie nie goni.... Krótkie sprawdzenie czy rower cały, jest dobrze, teraz pora sprawdzić czy mi nic się nie stało..., wygląda na to że obtłukłem sobie tylko kolano :) Ruszam dalej, jestem już na zaporze, 10 min przerwy na banana, energetyka, batona i pora wracać... tyle, że tym razem już centralnie przez Pszczynę, przez park, pałac, Odbijam na Jankowice, a tam wracam na drogę techniczną, kilka km dalej zatrzymuje mnie jakiś samochód kierowca się piekli bo nawigacja prowadzi go do Studzienic po tej drodze, gdzie ledwo mieści się osobówka... Pewnie miał włączone drogi gruntowe..., jak ktoś jest idiotą... to nawigacja mu nie pomoże... miałem trochę zabawy ale dałem m 2 opcje... ale jechać już dalej i przemęczyć jeszcze 3-4km albo się wrócić i odbić na Pszczynę i dopiero dalej skręcić na Studzienice..., wybrał opcję pierwszą, w sumie wyboru nie miał specjalnie, bo zawrócić się nie dało ;P... Mam nadzieję że dojechał :), a ja ruszyłem dalej..., Kobiór osiągnięty, wkrótce Tychy, i dojeżdżam do rogatek Katowic, skręcam na Piotrowice i kieruję się do Ochojca... Jestem w domu :) Rower nadaje się do gruntownego czyszczenia a ja do prania :)