Drugi dzień pobytu w kraju, zaczynam się powoli zbierać po tygodniu spędzonym we Francji, jest ciężko się przestawić na nico wolniejszy tryb, ale to nieważne. Ważne, że mam rower pod ręką, wsiadam i jadę, cel: Goczałkowice. Do przejechania ok 90km, jak będzie mi się chciało i czas na to pozwoli to więcej, bardziej okrężną trasą.
Jadę na "krechę" tzn po drodze technicznej wzdłuż wodociągu, na drodze niewieli ruch, mało bikerów, ale to zrozumiałe, w końcu piątek to normalny dzień roboczy.
Dość szybko docieram na miejsce, chwila na odszukanie bankomatu, później odwiedziny knajpki, trzeba obniżyć ciśnienie
i coś zjeść. Ruszam dalej w końcu wypadałoby odwiedzić tamę i zalew, ale gdzieś po drodze zauważam, że czas gdzieś mi przeciekł przez palce i zaczyna mi go brakować. Więc przy tamie jedynie kilka min. i ruszam dalej, jadę przez Pszczynę a za nią odbijam na drogę techniczną i już do domu.
W sobotę planowałem wypad w góry, ale się przeziębiłem, więc niestety dzisiaj na prochach, muszę się wykurować do poniedziałku. Skończy się pewnie na jakimś krótkim wypadzie po okolicy. Jeszcze nie mam jakiś konkretnych planów.
Dzisiejsza wycieczka dość krótka..., po tygodniu absencji rowerowej musiałem gdzieś pojechać, musiałem dosiąść rower..., musiałem gdzieś pojechać, ale nie po to aby coś zobaczyć, coś pofocić, ale aby pojechać, aby pędzić, aby poczyć te dwa koła między nogami..., brakowało mi tego..., jestem chory... .
W skrócie Ochojec->Murcki->Ledzieny->góra św. Klemensa->Imielin->Mysłowice-> Krasowy->Wesoła->Giszowiec->Ochojec... Na dzisiaj starczy opisu...
Francja....
Cały poprzedni tydzień ciężki, na szczęście dla mnie to nie zorganizowana wycieczka, tylko mały hardcore z tubylcami, z moimi przyjaciółki.... (zresztą nie wyobrażam sobie innego zwiedzania jakiegokolwiek kraju, części świata, regionu...)
Pierwszy dzień nieco lajtowy, na dzień dobry jazda z lotniska pod Paryżem w okolice Normandii..., po południu zwiedzanie okolicy..., niestety/stety samochodem - jest pięknie niesamowicie, inaczej, udaje mi się oderwać od szarej rzeczywistości, jest to co lubię....
Eric (mój prywatny przyjaciel), obwozi mnie po ciekawych miejscach, wie co lubię, na dokładkę nie jest zwykłym francuzem, ma "jazdę" na punkcie czasów Napoleońskich i II wojny światowej - nie przeszkadza mi to..., lubię jedno jak i drugie, w zasadzie interesuje mnie Normandia, D-Day..., czekałem na to od miesiąca...
Sobota, Niedziela to wizyta w Paryżu, bałem się, że będzie to standardziak, tzn wieża Eiffel-a, Łuk Triumfalny, może coś jeszcze, co odwiedzają "zwykli" turyści, ale na szczęście nie... .
Co prawda Wieża Eiffel-a została zaliczona, Louvre również, ale miałem okazję pooglądać inne miejsca, trafiło się muzeum armii (invalid museum), Montmar (zakochałem się w tym miejscu, wrócę tu, jest piękne, jest inne).... katedra Notre-Dame (Kwazimodo gdzieś zwiał), po drodze kilka mniej znanych placyków, pomników itp., i coś co mnie urzekło, coś mnie zachwyciło, coś o czym nigdy nie zapomnę, do czego wrócę... Paryskie Metro. Niesamowite miejsce, jestem zachwycony tymi wagonikami, tymi stacjami, tym klimatem..., chyba zacznę wierzyć... W sumie mam ponad 300 fot z metra, ze stacji..., jestem nienormalny..., chyba?
Pierwsza rozmowa po przylocie dotyczyła tego co lubię jeść, odpowiedź - jeżeli jestem we francji jem TYLKO francucki jedzenie... i przez cały okres pobytu raczyłem się fantastycznymi specjałami, najadłem się ślimaków (pewnie z Polski), w tym morkich (te raczej nie z polski), krewetek, ostryg (te ostatnie jadłem pierwszy raz), jestem zachwycony nimi, pomimo tego, że wiem, iż to jeszcze żyje, że to gdzieś tam pływa w moim żołądku), i co tego, nie przeszkadza mi to... ten smak, ten zapach... i te wino :).
Już wiem, czemu dobre wino może kosztować 100, 200, 300zł. Ten niesamowity aromat, smak...., w Polsce jestem skazany często na tanie gatunki :( z Lidla i innych marketów. Wolę rzadziej, ale wypić coś dobrego. Co z tego że dobra wódka potrafi kosztować >20Euo, co z tego, że dobre Whisky kosztuje >25Euro, co z tego że dobre Wino to koszt >20 Euro - nie muszę przecież pić tego codziennie... - na razie nie musze :), ale z chęcią się uzależnię od drogich trunków :)
Wracając do Francji, kolejne 2 dni to Normandia, w zasadzie wybrzeże, miejsce gdzie lądowali alianci podczas II wojny światowej (plaże Omaha, Juno, Gold, Sword, Pegasus Brigge i kilka innych...).
Przyznam się, że spodziewałem się czegoś innego, może po prostu, za dużo filmów wojennych, z tego okresu, za dużo gier (Medal of Honour, Call of Duty itd.), żadnych zasieków, w bunkrach co najwyżej turyści, na plażach również. Gdyby nie cmentarze, bunkry i muzea to miejsca te byłyby jak najbardziej zwykłe, nie różniące się niczym szczególnym od Polskich plaż..., są piękne..., tyle, że zdaję sobie sprawę z tego iż ok 70 lat temu w tym miejscu rozegrały się dantejskie sceny, że zginęli tu ludzie, czemu,... ? Kaprys jednego dyktatora?
Jednego człowieka? Patrząc na daty, to byli bardzo młodzi ludzie często tacy którzy skończyli ledwie 18 lat, qrwa, tak nie może być... . Na dokładkę zdaję sobie sprawę, że zbliżamy się do kolejnej cienkiej czerwonej linjii..., padła Grecja, padła Hiszpania, padły Włochy,... niewiele brakuje aby padła... Francja..., jeżeli do tego dojdzie czeka nas kolejny wielki "burdel" w Europie. Kolejna wojna? O co? W imię czego? Do władzy doją ludzie, którzy niegodni są uwagi, których należy uciszyć zawczasu... kolejni nacjonaliśni, kolejni niebezpieczni spadkobiercy Hitlera, Stalina (i Piłsudzkiego - o tak był dyktatorem, ale też takie były wtedy czasy)... tyle, że być może będą to właściciele banków, koncernów itd..., dla których najważniejszy jest zysk, którzy mają w d...ie zwykłego "szarego" człowieka. Zresztą wystarczy zaglądnąć do "Lalki" Prusa, a historia lubi się "niestety" powtarzać.
Sorry trochę poleciałem, ale to chyba przeciążenie obwodów po całym tygodniu jazdy bez trzymanki..., po tygodniu zwiedzania, od świtu do późnego wieczora/nocy..., tych pięknych miejsc o których wielokrotnie czytałem, widziałem fotografie, oglądałem filmy... Tyle że dzisiaj są inne, na szczęście..., pozostały muzea, które przypominają o tym co się tutaj działo w 44 roku.
Te kilka fot dołączonych do wpisu w żaden sposób nie jest w stanie oddać tego co czuję, o czym myślę, pisząc te kilka niezdarnie skleconych zdań..., zresztą co tu dużo pisać, TEN rok jest dla mnie specyficzny, jest niesamowicie odmienny od tego do czego przywykłem, co do tej pory uważałem za moje ideały, za punkty odniesienia, za mój świat. Odmieniło się po raz kolejny całe może życie, przewróciło się wszystko co kochałem, co znałem... . W tej chwili zupełnie inaczej spoglądam na ludzi mnie otaczających, nie liczy się dla mnie nic poza nimi, poza ludźmi do których coś czuję, których mogę nazwać przyjaciółmi. Z którymi wiem, że mogę konie kraść, na których mogę liczyć, do których mogę zadzwonić o każdej porze, każdego dnia, który są mnie w stanie wysłuchać, porozmawiać.... i vice versa .
Zrobiło się ckliwie, a nie o to mi chodziło, niestety TEN tydzień odcisnął na mnie swoje piętno, zapamiętam go na długo, był niesamowity. Na dokładkę po raz kolejny dowiedziałem się, że to nie ja szukam pracy, tylko praca mnie, jest to dla mnie kolejny szok..., tyle, że tym razem we Francji - języka jestem w stanie nauczyć się w ciągu 2-3 miesięcy - dam radę, wystarczy tylko przestawić kilka klepek w mózgu i już ;) W zasadzie na dzień dzisiejszy nic mnie w Polsce nie trzyma, pewnie przyjaciele, ale na szczęście świat to globalna wioska internetowa (w końcu jak pisał poeta: skype über alles ;).
Co zapamiętam z tego tygodnia? Erica i Mumu (hej przyjaciele...), Montmar, Metro Paryskie, plaże i bunkry w Normandii, smak francuskich potraw, serów, ostryg, wina i tego jak oddani mogą być ludzie, jak potrafią się odwdzięczyć jak potrafią być bezinteresowni, jak potrafią kochać... .
Nie żałuję, absencji rowerowej, nie żałuję ani jednej minuty spędzonej we Francji, wiem, że tam wrócę, zakochałem się w Paryżu, w Normandii, w tym kraju, wiem, że jest ktoś kto nie tam oczekuje, na kogo mogę liczyć... .
Niestety wiele ludzi w Polsce/na świecie patrzy przez pryzmat mamony, to nie jest dobra perspektywa, to nie jest klucz do wolności, można być biednym, ale wolnym, bogatym, a jednocześnie więźniem pewnych przyzwyczajeń, pewnego stylu bycia (świata konsumpcji którego szczerze nienawidzę), więźniem banków, korporacji i pewnej skrzywionej wizji rzeczywistości wykreowanej przez marketingowców, polityków... . Spotykałem ludzi na swojej drodze którzy twierdzili jedno, a robili zupełne co innego, ludzi zakłamanych, ludzi którzy za wszelką cenę dążą tylko do swojego dobra, pożądają dóbr doczesnych (sorry daleko mi do jakiejkolwiek wiary, ale wyrosłem w takiej kulturze, tak się wychowałem i tego nie zmienię, czuję się z tym całkiem dobrze). Ten tydzień uświadomił mi, że tego nie chcę, chce być inny, chcę być wolny, wolny od wszystkiego.... . Jakiś czas temu podjąłem pewne kroki aby pozmieniać parę rzeczy, które od dawna przeszkadzają mi jako człowiekowi, jako jednostce, chcę wyjść o ludzi,... zobaczymy co z tego będzie..., w październiku będę mógł sprawdzić czy obrałem właściwą drogę...., ale to nie miejsce i czas aby o tym pisać, może za jakiś czas? Kto to wie?
Starczy tego grafomaństwa, na dzisiaj ;), reszta na fotkach (kilkudziesięciu wybranych na szybko z ponad 3000 ;).
Ps. Pewnie za kilka dni dojdę do siebie i zacznę norlamnie egzystować, będę miał trochę czasu, aby zaglądnąć na blogi..., ale jeszcze nie w tej chwili....
Dzisiaj bez wygłupów, dostałem pod opiekę małego i matkę swoją Helenę. Dziwne że się nie bali :P. Głownie chodziło o małą wycieczkę po okolicy, tak aby nikogo nie zajechać a przy okazji zobaczyć, czy są w lesie grzyby. Tych ostatnich niebyło, ale sama wyprawa wszystkim się podobała (może wg mnie była zbyt wolna :). W drodze odwiedziliśmy pomniki obrońców wieży spadochronowej, Starganiec, bunkier i kilka ciekawych miejsc w lesie gdzie szukaliśmy grzybków (jadalnych). W drodze powrotnej jeszcze chwila odpoczynku w parku na Zadolu i szybko do domu, na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, a to nie zwiastuje niczego dobrego.
Po Śnieżce musiałem się lekko rozjeździć, nosiło mnie od wczesnego rana, jednak było trochę spraw do załatwienia związanych z wyjazdem do Francji i.. dopiero ok 14:00 mogłem pokręcić. Korciło mnie, aby władować się w góry, jednak dość późna godzina wyjazdu zmusiła mnie do korekty planu. Więc padło na Goczałkowice... . Wersja najkrótsza to jedynie 40km. Sam przejazd prawie na krechę po drodze technicznej wzdłuż wodociągu. Dość szybko dojeżdżam na miejsce, zaopatruję się we wsiowym sklepie w żywność i ruszam nad zalew...
chwila spokoju, ciszy, mogę posiedzieć, pofocić i... wpada mi szalona myśl, a może do kina :) w końcu Yuma jest już na ekranach. Tyle, że jest 17:20..., zdążę... . Wsiadam na rower i lecę tym razem centralnie przez Pszczynę
dopiero dalej odbijam na drogę techniczną. W Tychach skracam trasę jeszcze bardziej, jadąc przez miasto po ścieżkach rowerowych. W domu jestem ok 19:00, szybkie spotkanie z szwagrem i siostrą i lecę do Katowic, tym razem bez rowerka.
Sam film nie jest najwyższych lotów, ale... warto o obejrzeć, całkiem niezłe kino, patrząc na tą papkę, którą ostatnio jesteśmy raczeni.
W końcu o 10:00 ruszamy spod Bachusa, życzymy sobie połamania szprych i jedziemy, początkowo w dużej grupie, pierwsze 4km to asfalt, pomimo tego, że jest pod górę, jedzie się "przyjemnie" jeżeli można tak to nazwać, dalej zaczyna się nasza mała golgota, podjazd pod Wang, płuca palą, nogi odmawiają współpracy, mózg szaleje, pulsometr wariuje, ale trzeba to przetrwać, już za Wangiem dopada mnie pierwszy kryzys, zresztą nie tylko mnie... wiele osób schodzi na chwilę z rowera, nie ma się czemu dziwić, ale w końcu to ma być podjazd, a nie podejście, wsiadam na Manfreda i ruszam dalej, kilka km dalej przy zmianie przerzutki spada mi łańcuch, shit, tracę cenne sekundy ;P, ale nie jest źle. Ruszam…, przy Strzesze Akademickiej kolejny kryzys, tym razem krótki, wsiadam i "pędzę" dalej. Kocie łebki którymi wybrukowany jest podjazd zaczynają się dawać we znaki, zaczyna boleć mnie kręgosłup, po raz pierwszy odkąd jeżdżę na rowerze, jest ciężko. na 11km chwila odpoczynku jest kawałek z ... górki :). Do mety zostaje już tylko kilometr, najdłuższy i najcięższy kilometr, wjeżdżamy w przewalające się przez Śnieżkę chmury, widoczność niewielka, ale do mety już niedaleko, ostatni stromy podjazd i... ostatni kryzys, masakra... W końcu jest, przekraczam metę, zmęczony ale szczęśliwy :)
Czas: 1:37:51 Średnia: 8,69
Kategoria Open: 244 miejsce Kategoria M3: 83 miejsce Kategoria +100: 2 miejsce
Już na szczycie kilka fot, w końcu niecodziennie wjeżdża się tu rowerem,
Kolejna chmura wpełza na szczyt i znowu niewiele widać. Mamy jednak zajęcie, organizator zapewnił nam poczęstunek i herbatę, gorącą herbatę. Przy 5 stopniach na szczycie była nam potrzebna, rozgrzewamy się... .
Godzinę później pora zjechać do Karpacza na ceremonię rozdania nagród, tombolę, itp... Zjazd nieco się wlecze, ale może to dobrze, nie ma ofiar, jedziemy spokojnym tempem, ci co chcą szaleć często kończą w krzakach...
Za rok znowu się tu zamelduję, mam nad czym popracować, dobrze by było urwać 40 min z czasu podjazdu :). Ok 16:00 w końcu możemy wyruszać do domu, pakujemy rowery i w drogę, jedziemy mocno okrężnie, przez Kamienną Górę i kierujemy się drogą na Oławę, niby droga dłuższa, ale omijamy wszystkie przewężenia, remonty i wjazd we Wrocławiu na A4. W Zabrzu jesteśmy ok 20:00 - można się napić Piwa...
Fantastyczny wyjazd, fantastyczny weekend, pomimo, problemów w sobotę, dzięki Darku, rozumiem, że w 2013 roku jedziemy jeszcze raz? Chyba, że szukamy czegoś wyższego :)
Sobota poranek, wyruszamy z Darkiem do Karpacza, droga wstępnie planowana jest na ok 3 godziny jazdy, pogoda nieszczególna, popaduje od czasu do czasu, a nad głowami krążą ciężkie deszczowe chmury. Nas to jednak nie zraża, mamy cel, zdobycie Śnieżki. Jednak od początku prawie wszystko idzie nie tak. Wyjeżdżamy z opóźnieniem, w drodze stoimy przed zjazdem z autostrady we Wrocławiu dobre 30 min, dalej w kilku miejscach są przewężenia związane z remontami. W efekcie docieramy do Karpacza 2 godziny później, mamy dość. Czeka nas większe wyzwanie, znalezienie miejsca noclegowego. Pierwszy raz miałem z tym takie problemy, efekt po 4 godzinach krążenia zostajemy skierowani do Borowic, a tam udaje się szybko odnaleźć odpowiednie miejsce. Z sobotniej rozgrzewki nie wyszło nic, jesteśmy zmęczeni, na dokładkę, co chwilę leje, nie ma mowy o jeździe, zjeżdżamy na chwilę do pobliskiego sklepu wsiowego (10km) zaopatrujemy się we wspomagacze, jakieś jedzenie i wracamy na kwaterę, trzeba przygotować rowery na dzień następny.
Budzimy się ok 6:00, zbieram się i postanawiam chwilę pokrążyć po okolicy (Darek zostaje w pokou), tym bardziej że w końcu pogoda do tego zachęca, lubię takie poranne szwendanie się po górach chwilę po deszczu, gdy świeci słońce i podnoszą się mgły.
Trzeba się zbierać, ruszamy do Karpacza, musimy się zameldować i kawałek przejechać, sprawdzić jak sprawują się rowery, jak z naszą kondycją. W sumie niewielki rozjazd, ale wystarczająco męczący, podjeżdżamy jakieś 3km pod górkę, zawracamy i czekamy na start....
17:40 wyjeżdżamy spod bloku na Helence, mamy mało czasu, za 20 min zaczyna się masa w Zabrzu, lecimy ile sił w nogach i... jesteśmy 2 minuty przed czasem :) Policja ma nas eskortować, prowadzi nas może kilometr i pod PGNiG-iem zatrzymuje kolumnę i puszczają nas po 15 rowerów :) i... to by było na tyle z eskorty. Mały zgrzyt, jednak kolumny dośc szybko się łączą i jedziemy razem. W Rokitnicy czeka na nas mały poczęstunek z okazji jubileuszowej masy :) Fajnie. Chwila na pogaduchy ze znajomymi i lecimy dalej, tym razem Darek, Wiktor i ja.
Podjeżdżamy pod dom gdzie opuszcza nas Wiku :(. Dalej już sami podjeżdżamy pod Krajszynę i leśnymi wąskimi ściezkami błądzimy po lesie. Trasa jest mocno wymagająca technicznie, jest ciężko. Czasu jednak niewiele, zaczyna się ściemniać, więc pora wracać. Jutro wpad do Karpacza.
Piątek 14:00 - zbieram się z gratami i jadę do Zabrza na umówione spotkanie, dzisiaj wieczorm małe Before Party z Darkiem i jego wspaniałą rodziną. Jutro czeka nas wyjazd do Karpacza na Uphill na Śnieżkę. Większość trasy pokrywa się z moją drogą do pracy, dopiero w Kończycach odbijam na centrum i dalej na Rokitnicę i Helenkę. Na miejsce docieram przed czasem, jeszcze wypad na Zabrzańską masę :), a jutro..., jutro będzie hardcore :)
Dzisiaj bez fotki.... wyjątkowo. Zaczynam urlop... będzie się działo, chociaż licze mimo wszystko na chwilę odpoczynku, muszę doładować baterie na kolejny rok..., z drugiej strony ostatnio i tak udało się je mocno wzmocnić. Jutro zaczynam przygotowania do wyjazdu do Karpacza, przyznam się, że nie do końca jeszcze wiem jak, ale będę w niedzilę na Uphillu i... zamierzam go wygrać ;P. Wariantów wyjazdu jest 4. Jutro musi się wyjaścić wszystko. Pewnie do wieczora będzie młyn, ale taki już urok przygotowań.
Wracając do drogi powrotnej to... dzisiaj noga jakoś nie podawała, totalnie nie chciało mi się jechac, czułem zmęczenie, przemęczenie, a może wpływ na to miały myśli związane z urlopem ?
Kolejny piękny poranek, jest chłodno, to dobrze, sprawdzam prognozy, może być dzisiaj ciekawie, przez cały dzień mogą pojawiać się burze :) Jadę standardową drogą i zastanawiam się czy woda już zeszła przed Halembą, mam nadzieję, że tak, średnio mam ochotę na pływanie po raz drugi w Jamnie :). Dojeżdżam na miejsce i na szczęście pozostała tylko niewielka kałuża
Miejsce w którym stoi Manfred było wczoraj pod wodą, aż do hałdy wszystko było zalane, więc dzisiaj jest rewelacyjnie. Dalsza trasa też przebiegała bez przezkód, może jedynie denerwował silny wiatr zachodni, który zaczął mi towarzyszyć w Rudzie Śląskiej i nie odpuścił już do końca.