Po powrocie z Zabrza spędzam z rodziną Darka jeszcze godzinkę, kolejna kawa, coś na ząb i pora wracać, pora do Katowic. Wykończony siadam na rower, zapominam o rękawiczkach, zostały w mieszkaniu, nie mam siły aby tam wrócić, a Wiktora nie wykorzystam, miałbym wyrzuty sumienia, pewnie czuje się podobnie. Dam sobie radę. Swoją drogą to nie pamiętam kiedy jechałem bez rękawiczek? Pewnie ze 2 lata temu...., na początku mojej przygody z rowerem... . Dziwnie mi z tym.
Na szczęście już w Rokitnicy jest mi ciepło, ręce gorace, krew krąży, ale czuję zmęczenie, czuję tą nieprzespaną noc... jadę ostrożniej niż zwykle. W Mikulczycach łapię panę, mam wbitego gwoździa... ech te Zabrze, po tej stronie chyba po raz pierwszy przebiłem dętkę :)
Zmieniam dętkę na nową, przygotowaną na Tropiciela, dopiero teraz się przydała, więc zakup był trafiony :). Reszta trasy na szczęście bez przygód. Dojechałem do domu, znowu coś zjadłem, po raz pierwszy od dawien dawna odpaliłem TV, położyłem się do łóżka i.... obudziłem się jakieś 2 godz. później tylko po to aby wyłączyć TV.... Nie wiem co leciało, było mi wszystko jedno… Niedziela przeznaczona na ładowanie baterii... do południa nie potrafiłem się pozbierać...
Wraz z Darkiem i Wiktorem jedziemy na rajd przygodowy w Twardogórze – Tropiciel 9. Jesteśmy kilka km przed punktem zbiórki - Twardogórą, ale już w lasach widzimy błądzące światełka, piesi ruszyli, trzeba uważać, Raz drogę przebiega nam lis, chwilę później sarna, biedne zwierzęta, nie wiedzą co się dzieje, ewakuują się z lasu, na drodze czują się bezpieczniej.
Dojeżdżamy na do punktu T9 (Tropiciel 9). Mamy spooooro czasu…, możemy na spokojnie rozejrzeć się po okolicy, przynieść graty z samochodu i przygotować się i rowery do trasy… . Niewiemy czego się spodziewać, w lesie może być różnie. W bazie spotykamy jeszcze Marcina i Rafała rozmawiamy kilkadziesiąt minut, jest ciekawie, dowiadujemy się, że na trasie pieszej jest Błażej i Maratonka. Błażej spotykam w sobotę, tuż po jego powrocie z trasy pieszej, przy okazji wiem, że walczyli w grupie z Kaśką i jeszcze jednym znajomym. Maratonki nie udaje nam się zoczyć…, szkoda :).
W końcu następuje odprawa, trwa całe 5 minut ;), w zasadzie powiedziane jest wszystko co jest nam potrzebne, kilka min przed startem dostajemy mapy i chwilę się zastanawiamy nad optymalną trasą i ruszamy….
Początkowo obieramy kurs na punkt Z, wygląda na banalny, kilka km po szosie, wjazd na ścieżkę polną i jesteśmy na miejscu. Niestety rzeczywistość jest zupełnie inna, jest noc, na dokładkę mgła redukuje widoczność do minimum, wjeżdżamy w polną drogę, ale nie tam gdzie chcieliśmy, w efekcie snujemy się po okolicy, zanim trafiamy na właściwą tracimy cenne minuty, w końcu obserwując światełka we mgle, docieramy na miejsce jadąc przez ściernisko, ale w końcu trafiamy na punkt.
Odbijamy się i lecimy dalej, wybieramy oczywiście złą drogę, ale zamiast się wrócić brniemy dalej, bo… dobrze się jedzie, na mapie tej ścieżki nie ma, ale udem doprowadza nas do szosy do której mieliśmy dotrzeć, tyle, że kilometr dalej. Niewielka wpadka ale to już druga, na samym początku.
Punkt Y mieści się tuż za cmentarzem, spoglądamy na mapy i jedziemy, przed brama spotykamy tubylca który kieruje nas we właściwą ścieżkę, w zasadzie gdybyśmy spojrzeli na mapę to ścieżka jest wyraźnie narysowana tuż za cmentarzem, a nie przez cmentarz… ech… brak mojego doświadczenia daje się we znaki, ale to jedyna metoda aby się czegoś nauczyć…, na szczęście mam u boku Darka, który koryguje moje wpadki…
Punkt tym razem ma być prosty, spory kawałek po szosach, i niewielki fragment terenu, i w zasadzie ten punkt zdobywamy bez większych wpadek, na miejscu czeka nas zadanie do wykonania, dwójka z nas musi przeczołgać się przez tunel nie potrącając niczego po drodze, a mi przypada przyjemność oświetlania trasy światłem stroboskopowym. Nie zazdroszczę Darkowi i Wiktorowi tego przejścia, tym bardziej, że sędziowie i tak tego nie kontrolują, o czym dowiadujemy się na końcu, niemniej wysiłek nie poszedł na marne i zaliczamy próbę. Punkt R – Pierwotnie planujemy trasę mocno po terenie, jednak jak to bywa w naszym przypadku obieramy zły kierunek i lądujemy w nieco innym miejscu niż mieliśmy. Nieco inną drogą udaje się dotrzeć do niego, może dobrze się stało, bo trasa którą wybraliśmy była zdecydowanie krótsza.
Do tego miejsca mieliśmy drogę zaplanowaną, teraz przyszła kolej na zastanowienie się co dalej, tym bardziej że minęły 3 godziny zabawy. Uświadamiamy sobie, że o zdobyciu Tropiciela możemy zapomnieć, nie zdobędziemy wszystkich punktów, decydujemy się na skrócenie trasy, ignorujemy punkt Ci jedziemy na punkt X.
Wyjeżdżamy z lasu, teraz już ma być banalnie, kilka km po szosach. Troszeczkę po terenie i już. Jednak rzeczywistość okazuje się zdecydowanie inna, trafiamy na szosę, która jest na mapie, ale z jakiegoś powodu nikt z nas jej wcześniej nie zauważył, przez kilka min nie wiemy gdzie jesteśmy i gdzie jedziemy, przypadkowo obieramy jednak właściwy azymut, a chwilę później uświadamiamy sobie nasz błąd. Przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Czeka nas teraz dłuuugi 3 km odcinek po szosach, może nie jest idealnie bo trasa czły czas pod górę, ale tragedii nie ma. Sam punkt jest zlokalizowany przy drodze, światełka pieszych dodatkowo wskazują nam właściwe miejsce.
Przy punkcie czeka nas zadanie odgadniecie długości jednego z psich wyścigów, mylimy się, 1200km to nie ta wartość. Później w necie znajdujemy informacje o wyścigach po 1800km czy 3000km…, niemniej dajemy ciała, w ramach odkupienia win śpiewamy piosenkę z motywem psim. Trzech tenorów daje radę, dobrze, że tego nikt nie nagrywał, ale zadanie zaliczone. Rzut oka na mapę i wybieramy następny punkt X, jest jakieś 2 km dalej przy linii kolejowej. Trasa po terenie. Jakby mogło być inaczej wybierając z 2 ścieżek w lesie obieramy tą złą, korygujemy to kilometr dalej na innej ścieżce, przecinającej nam drogę, z małymi błędami nawigacyjnymi docieramy we właściwe miejsce. Spoglądamy na mapę, kompas i coś tu nie gra, kompas pokazuje południe, tam gdzie wg nas jest północ. Masakra…, na dokładkę na mapie ten fragment jest odwrócony o kilkadziesiąt stopni, łatwo nie będzie, planujemy objechać „anomalię” i zaliczyć wpierw punkt L później I, jednak problemy z kompasem i mapa wyprowadzają nas zupełnie gdzie indziej…, lądujemy w Moszycach.
Dalsza walka nie ma już sensu, wiele nie zdziałamy, chyba pora zjechać do bazy. Już na miejscu szybki bigos, herbata i idziemy na salę, zastanawiamy się nad wyjazdem krajoznawczym po okolicy, przeglądając wcześniej strony internetowe wiemy, że jest co zwiedzać. Wiktor jednak patrzy na nas jak na alienów i stwierdza że chyba nas pogięło po czym odwraca się od nas i chwilę później wita się z Morfeuszem. Chwilę rozmawiamy z Darkiem, ale mi zasilanie również zaczyna padać, tam gdzie siedziałem zasypiam. Z relacji Darka wiem, że poszedł w nasze ślady. Można się wyspać, caaaałą godzinę. Po godzinie się budzę, Darek również o dalszym odpoczynku raczej nie ma mowy, wybieram się na poszukiwanie kawy, w punkcie rejestracji dowiaduję się, że o tej porze najbliższa kawa jest na Orlenie jakieś 3 km dalej. Masakra.
Szwendam się po budynku i odkrywam automat z kawą, chyba nikt go nie zauważył, jedyny który działa, jedyny który jest chyba ignorowany przez wszystkich współuczestników. Teraz szybko do Darka, zanim wystygnie, kawa ma być gorąca… Pomimo paskudnego mocno plastikowego smaku jest nam dobrze, druga kolejka jest już zdecydowanie lepsza…, Moc wraca – przynajmniej na chwilę…
Zbliża się 12:00, pora na ogłoszenie wyników i losowanie nagród. Jakimś cudem zostaje jednym z laureatów. Dziwnie mi z tym ale, cieszy mnie to ;),nowy szaliczek zawsze się przyda, a i różowy niezbędnik robi wrażenie – głównie kolorem ;P Przed 13:00 zbieramy się i ruszamy w drogę powrotną. Nieprzespana noc daje się nam we znaki, mi zasilanie pada w okolicach Wrocławia, zjazd do McDonald-a ratuje sprawę. Dawno nic mi tak nie smakowało jak to co tu serwują i jeszcze ta Kawa. Pycha, chyba odwołam wszystko co kiedykolwiek o nich mówiłem, w takich sytuacjach są naprawdę potrzebni… Drugie odcięcie prądu następuje tuż przed Zabrzem, ale jesteśmy przed domem Darka, więc walka ze snem nie jest długa. Jak oceniam Tropiciela i wyjazd? Organizatorzy to jacyś geniusze, którzy jakimś cudem zapanowali nad organizacją zabawy dla ponad 700 osób, wspomagani przez 120 wolontariuszy pokazali jak powinno organizować się takie spotkania, żadnej obsuwy, żadnych problemów… Po prostu wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Chapeau bas… Co do szwędania się po nocy to jest to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, zresztą jestem początkujący na takich rajdach i dopiero zapoznaję się z czytaniem map, z nawigacją, dobrze, że miałem Darka pod bokiem inaczej pewnie skończyłbym rajd dużo szybciej… . Tyle, że nikt mi nie mówił, że będzie prosto, lubię wyzwania, więc pewnie właduję się w kolejny rajd, mam nadzieję, że będzie coraz lepiej…. Ps. Dzięki za fantastyczne towarzystwo…
Myly Ludzie - Zobacz jak odjeżdżam &feature=g-vrec
Po pracy wypad na Helenkę, powrót do domu nie ma większego sensu, szkoda czasu… z drugiej strony. Przeziębienie jest w pełni rozwinięte, idealny moment na rajd rowerowy. Pędzę po szosach przez Gliwice, Zabrze i ląduję u Darka, mamy jakieś 2 godziny na przygotowania i wyjazd. Ja pokpiłem sprawę już rano. Moja checklista spała jeszcze razem ze mną. W efekcie zamiast wziąć kilka naprawdę potrzebnych drobiazgów zabrałem jakąś bombkę, farbę w sprayu… chyba mnie po…o. W ciągu dnia uświadamiam sobie jak wielkie mam braki, szybki wypad do rowerowego, kupuję 2 dętki i …. licznik, potrzebuję coś na szybko w mojej sigmie po raz kolejny przetarłem kabel, w zasadzie to tym razem złamałem go, nie mam czasu na naprawę (chociaż pewnie zajęłaby 15min) to boję się, że jeżeli będzie padać, to licznik odmówi współpracy, nie może tak być na rajdzie, już raz prze to przechodziłem. Kupuję na szybko d VDO X1 – żadna rewelacja ale jedyny który był w sklepie, Sigmę naprawię po powrocie i pewnie będę miał odpalone oba :). Już w Zabrzu przed wyjazdem zahaczam o sklep i zaopatruję się w bateryjki – większość akumulatorów została w domu, a co… Następnym razem musze wcześniej zacząć się przygotowywać, wpadka za wpadka. Skleroza nie boli ale… kosztuje. No nic…. Z Helenki wyjeżdżamy ok. 20:00. Mamy sporo czasu…
Kolejny wypad do pracy. Budzę się wcześniej, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia z rana. Punkt 1 to przygotowanie się do Tropiciela (tak jakbym nie mógł tego zrobić wczoraj). Punkt 2 to umycie roweru, napęd jest strasznie u..y. Punkt 3 to sesja zdjęciowa. Pierwszy punkt udaje się zrealizować połowicznie, tzn, w drodze przypomina sobie ile zapomniałem, .... mać. O 5:30 mój mózg jeszcze śpi niezależnie od tego co robi ciało... Punkt drugi za to udaje się zrealizować w 100% - wow, może dlatego, że operacja nie jest zbyt skomplikowana i robię ją już automatycznie, podświadomie... Punkt trzeci jest nieźle, zabieram ze sobą wszystkie potrzebne graty, teraz potrzebuję tylko lasu i choinek...
Ruszam po szosach, zastanawiam się nad jazdą pełnym terenem, jednak ze względu na Tropiciela odpuszczam, w końcu choinki rosną wszędzie, coś znajdę. Zakładam, że w lasku Makoszowskim będzie rosło jakieś odpowiednie do moich potrzeb drzewo. Niemniej już wcześniej mocno rozglądam się po okolicy i.... nima.... masakra.. O ile w moich Ochojeckich lasach jest tego od groma wszędzie, tak tutaj nie ma ani jednego drzewka. W Kończycach zauważam 2 małe skarlałe okazy przy kościele. Podjeżdżam...., z bliska wyglądają paskudnie, poza tym wyraźnie coś mnie parzy... trzeba jechać dalej... W Lasku Makoszowskim, rozglądam się na prawo, i lewo, i... nic... tutaj mam brzozy, kilka odmian olchy, gdzieniegdzie trafi się jakiś buk czy inny dąb, ale drzew iglastych niema... Odpuszczam. Jadę do firmy, może będzie to głupio wyglądało, ale zabawki jadą ze mną na Tropiciela... może klimat będzie bardziej odpowiedni? Może będą choinki... W najgorszym wypadku w niedzielę czeka mnie wizyta w najbliższym lesie...
Muzyka: Darxon - Hungry Deely - Ricochet On Wave - Bring me Back Mushmellow - TOXIC
Wpis nietypowy i chyba ostatni na tą chwilę z filmikiem z przelotu Gliwic->Katowice. Wyszło to dość surrealistycznie...
Sama trasa standardowa, po ciemku, po szosach, co zresztą widać na dołączonym filmie. Przeziębienie daje znać o sobie, ale cóż robić, jechać trzeba. Kamyki zgodnie z sugestią Limita pozbierane, rano będę mógł wyrzucić pierwszy :).
Rozpisalem się...., starczy tego.... nie mam weny....
Wyjazd do firmy ok 7:00, dość wcześnie, ale miałem plany..., niestety pogoda mocno je zmodyfikowała. Miałem jechać przez las, ale nocne deszcze i poranna mżawka skutecznie mnie zniechęciła do wariantu terenowego. Po prostu nie dzisiaj. Pewnie jutro się uda..., ma być chłodniej, ale przynajmniej nie będzie padać. Może osadzi się szadź i będzie pięknie... Zobaczymy...
Przeziębienie dorwało mnie na całego..., muszę się szybko wykurować, w piątek wyjazd na tropiciela. W pracy wypad do najbliższej Apteki zakup prochów i... zostało mieć nadzieję, że będzie dobrze... .
Powrót do domu pod wiatr, w zasadzie cała trasa to jedna wielka walka z żywiołem, w zasadzie powinienem być już odporny na coś takiego, ale wiatr był wyjątkowo zimny, pewnie wilgoć w powietrzu dodatkowo potęgowała to uczucie. Przynajmniej nie było szaleństw na drogach, może poza tragedią zwaną "wiaduktem w Sośnicy". 12 na przejazd kolumny samochodów to stanowczo za mało, co za k...n ustawiał te światła. Efekt - korek. Na dokładkę brak pobocza, chodnika czegokolwiek po czym dałoby się jechać rowerem... Trzeba wyczekać na swoją kolej i tyle... Mam nadzieję, że wkrótce wykończą to na tyle aby znowu dało się normalnie jeechać...
W domu trochę młyn, z małym opóźnieniem dostałem 2 kolejne komputery do przepatrzenia, na dokładkę musiałem w końcu dotrzeć do OBI, plan wieczorny napięty, ale przynajmniej udało się częściowo skompletować potrzebny sprzęt i narzędzia... .
Poranek ciemny, mglisty, źle mi się wstaje, na dokładkę chyba się lekko przeziębiłem wczoraj, to by mogło tłumaczyć, czemu tak źle mi się wczoraj jechało do domu., czemu tak szybko wczoraj odpadłem. Zbieram się niemiłosiernie powoli, w efekcie wyjeżdżam ok 7:30... masakra...
Trasa standardowa po szosach, nie chcę przeginać, widoczność jest mocno ograniczona, za to jakaś taka kultura panuje na drogach, jestem w szoku. Zamiast ludzi pukających się w czoło, trąbiących, dzisiaj kilka razy tak po prostu kierowcy ustępowali mi pierwszeństwa, przepuszczali, nie w...i się przede mnie, nie zajeżdżali mi drogi, może dzisiaj obudziłem się w innym matrixie? Zobaczymy wieczorem.
Szybki wypad tam i z powrotem na Ligotę w celu małego przemeblowania u qzynki. Jak narazie to tylko w moim domu mam problem aby się zmusić do przepierduchy, chociaż plan jest już od dawna opracowany, wizja jest. Może uda się w kolejny weekend... może...