Pora wyjść, kropi deszcz, na wschodzie niebo czarne, nie wróży to dobrze. Ruszam, może kilomter dalej staję na chwilę na przystanku autobusowym, deszcz zaczyna się wzmagać, ubieram przeciwdeszczówkę, ruszam. Czekanie nie ma większego sensu, lepiej jechać.
Mijam wiadukt na Sośnicy, szybka decyzja, wjeżdżam w teren, co z tego że pada, patrząc na przemieszczające się chmury jest szansa, że uda mi się uciec przed burzą jadąc na południowy wschód. Z daleka dobiegają mnie odgłosy wyładowań. Za to powoli deszcz ustaje, niebo zaczyna się przecierać.
Jestem na Halembie, drogi mokre, pewnie jeszcze kilkanaście minut temu lało. Wjeżdżam na hałdkę na przedłużeniu ul. Ligockiej. Chwila odpoczynku, obserwuję chmury, widzę z daleka błyskawice, ale też piękny zachód słońca...
Za to po powrocie rower wygląda jak po ciężkim maratonie, średnio chce mi się go myć, jutro będzie raczej powtórka z rozrywki. Zobaczymy.
Poranek, pobudka i powoli na rower. Niesamowicie ciepło, krótkie gacie, krótka bluza i... do lasu :). W takich warunkach mam gdzieś szosy, pędzące auta, wariatów na drogach.
A w lesie niesamowicie, aż żal wyjeżdżać, taki piękny poranek, słońce, ptaki... i wariat na rowerze... zap...ący to tu to tam z górki, pod górkę... po wszystkim.
Powrót do domu po 17:00. Prognozy sobie, a pogoda sobie :) tym razem jest nieźle, prognozy wskazywały na burze. Fakt nieco wcześniej delikatnie pokropiło lecz to nie to co było zapowiadane jedynie... wiał paskudny wiatr z północnego wschodu. Zastanawiam się którędy jechać, trochę obawiam się mimo wszystko trafienia na burzę w lesie, kilka razy to przeżyłem i jakoś niespieszno mi do kolejnej takiej przygody. Omijam więc hałdę w Sośnicy, jadę szosami, jednak za wiaduktem pomiędzy Gliwicami a Zabrzem zjeżdżam do lasu. Kawałek obok kopalni Makoszowy i ponownie teren :), ponownie las. Tutaj wiatr nie dokucza. Jedzie się przyjemnie. Na Halembie chwila zastanowienia, rozpogodziło się, chyba nie będzie padać, jadę na Starganiec, a później się zobaczy. Nawet jeżeli coś zacznie się dziać to jestem max 30 min od domu. Staję nad stawem, rozsiadam się, spijam wodę z bidonu. W sumie siedzę w tym miejscu chyba 30 min. W końcu jednak zbieram się i jadę, tym razem już do Ochojca. Jest jeszcze kilka drobiazgów do zrobienia.
I jeszcze jeden szczegół. Testuję/porównuję liczniki i mam wrażenie, że Sigma coś namieszała w tych nowych, pewnie delikatnie został zmodyfikowany algorytm określający prędkości, tylko po co?
Parametry obwodu koła są identyczne, magnesiki są co prawda 2 ale na tej samej szprysze, obok siebie, czujniki jeden nad drugim. Więc wartości powinny być dokładnie takie same. Niby odległość jest ta sama ale... co z resztą? Fakt, że różnice są pomijalne, ale są...
Kolejny dzień, kolejny poranek. Niestety nie zapowiada się szczególnie ładnie, niebo zaciągnięte chmurami. Zbieram się i wychodzę z domu. niby >15 stopni ale mam wrażenie, że jest chłodno. Rozgrzeję się w drodze, mam ochotę na teren, ale padający deszcz zmienia moje plany, jadę szosami. Kilka minut przed 8:00 jestem w Zabrzu. Zaczyna się kolejny sezon remontowy, korki jak diabli, jedyna możliwość to myknąć boczkiem po chodniku, jazda po asfalcie jest niemożliwa, a przynajmniej mocno utrudniona. Po torowisku tramwajowym też jedzie się nieszczególnie :). Za to przynajmniej nie trafiłem na wariatów na drodze, na wymuszenia. Tylko ten deszcz, na pocieszenie wieczorem ma być gorzej ;P
Zmęczenie weekendem daje się dalej we znaki, na dokładkę wieje silny wiatr od wschodu, masakra. Szybko uciekam w teren, w lesie już jest dobrze, jadę przez hałdę w Sośnicy, chcę potestować nowy licznik. W kilku miejscach zaskakuje mnie, że wartość podjazdów rośnie w takim tempie, fakt, że czuje się podjazd, ale nie przypuszczałbym, że jest go aż tyle... Zmieniarka po serwisie działa prawie idealnie, reszta to już powoli efekt zużycia napędu, wyciągnięcia łańcucha, cóż wszystko powoli się zużywa. Pewnie pojeżdżę na tym jeszcze miesiąc może dwa, ale nie wróże mu jakiejś dłuższej kariery :), jednego jestem pewien, już nie wrócę do kaset MTB, nie ma po co, te szosowe są idealne. Może nie podjadę ścianki z nachyleniem 40%, ale pewnie i na 34 też bym tego nie zrobił..., zaczynam się rozglądać za czymś ciekawym. Pewnie zdecyduję się na Shimano HG50-9 11-25 SORA TIAGRA, ale czas to pokaże..., może jeszcze mi się to zmieni?
Zaczynam w końcu odrabiać zaległe wpisy :) Poniedziałek, ciężki poranek po weekendzie, po Rudawskiej Wyrypie i niedzielnej komunii. Totalnie nie miałem ochoty na jazdę na rowerze. Tyle, że cokolwiek innego raczej nie wchodziło w rachubę. Więc wsiadłem na rower i ruszyłem do pracy, kolejny raz po terenie. Bez większych przygód, tyle, że czuję, że coś jest nie tak z tylną zmieniarką. Już w Gliwicach oddaję rower do serwisu, nie mam czasu się tym zająć, okazuje się, że poprzednio serwisant chciał zabezpieczyć linki przed "syfem" i zrobił to tak inteligentnie, że gdy cokolwiek dostało się do środka zapychało pancerze w efekcie blokując linkę. Zaczynam myśleć o jakiś linkach Gore Ride-On. Drogie jak diabli, ale wytrzymałe i odporne na syf. Przy okazji wizyty w serwisie wzbogaciłem się o kolejny licznik, tym razem Sigma 14.12. Zależało mi na pomiarze wysokości, jakoś nie dowierzam GPS-owi, a będzie on świetnym uzupełnieniem dla Sigmy 1609.
3 maja 2013 roku. Jak można uczcić takie święto? Tylko w górach na rowerze. Wraz z Darkiem około godziny 16:00 lądujemy w bazie „Rudawskiej Wyrypy” w Łomnicy. Dojeżdżając na miejsce mieliśmy mieszane uczucia, bo po pierwsze w tym roku gór jeszcze nie widzieliśmy, nie wspominając o jakiejkolwiek jeździe po nich. Na dokładkę przez całą drogę towarzyszy nam rzęsisty deszcz. Już na miejscu mamy okazję towarzyszyć organizatorom w otwarciu biura ;), chwila na powitanie i kierujemy się na stołówkę, mamy 2 godziny czasu do chwili gdy będziemy mogli się usadowić i być może chwilę pospać przed czekającym nas wysiłkiem. Wybija 18:00, w końcu chwila na przygotowanie posłań na jednym z korytarzy, przepakowanie się i pora chwilę zająć się rowerami. Przy okazji uświadamiam sobie, że chyba mnie po....o, jadę w góry w ciężki teren na szosowych oponach i kasecie. Nie wiem czy sobie poradzę, czy uda mi się wspiąć na jakąkolwiek górkę. Do startu niby sporo czasu, jednak gdzieś te minuty i godziny lecą, nie zauważamy a już minęła 22:00 za chwilę odprawa techniczna.
Dostajemy mapę, + kilka kartek z dokładnym usytuowaniem punktów w terenie, trochę tego dużo. Patrzymy to na mapy, to na siebie. Uczucia mieszane. Ubrać brązowe gacie, czy może od razu czerwoną koszulę? Wybija 23:00 – pora startu, pakujemy mapy do mapników i w tej chwili zauważam brak karty startowej, shit !!! Chwila zastanowienia i chyba domyślam się gdzie jest, gdzie ją zostawiłem. Biegiem do „rowerowego garażu” i powrót już z kartą. W końcu ruszamy, jako ostatni, jednak to nie maraton MTB gdzie liczy się każda sekunda i miejsce z którego się startuje. Początek prosty, niby delikatnie pod górkę, ale to szosa, nie czuć tych delikatnych podjazdów, można je śmiało zignorować, pędzimy ile sił w nogach, dość szybko doganiamy maruderów. Początkowo mamy delikatne problemy z nawigacją trzeba przywyknąć do map na których nie ma żadnych nazw miejscowości. Ta mała niedogodność specjalnie nie przeszkadza i po kilku spojrzeniach na mapie świetnie sobie z nimi radzimy, w zasadzie umieszczenie dodatkowych informacji mogłoby wręcz przeszkadzać.
Wjeżdżamy na żółty szlak w okolicach Janowic Wielkich (na mapie oczywiście nie ma żadnych oznaczeń szlaków, za to są na drzewach, słupach itd...), Wspinamy się kilometr za kilometrem żużlową doliną, mijając po drodze Mały Wołek i Wołek, lekko podmokłe podłoże daje się nam we znaki. Zbliżamy się do miejsca gdzie wg nas powinien być PK1, hm... punkt powinien być za wartkim potokiem płynącym wzdłuż ścieżki, jednak jakoś nie mamy ochoty na moczenie się w lodowatej wodzie. Po raz pierwszy spoglądamy na dodatkowe informacje umieszczone na osobnych kartkach n mapki bezpośredniej okolicy PK. Od razu widać, że coś jest nie tak, że nie jesteśmy w tym miejscu. Obok znajdują się jakieś magiczne piktogramy, ale cóż, trzeba będzie się przyjrzeć kiedyś co one oznaczają. Teraz możemy się jedynie domyślać. 50m dalej jest wjazd na interesującą nas ścieżkę i bez błąkania docieramy do PK1.
Pora skierować się na PK2. Z mapy wynika, że jest umieszczony w okolicy kamieniołomu w okolicach Przełęczy Rudawskiej. Nie udaje nam się znaleźć właściwej ścieżki jest ukryta za samochodami. W efekcie robimy kółko i lądujemy niedaleko punktu wjazdu w okolice kamieniołomu. Chwila zastanowienia, możemy nadrobić trochę drogi i podjechać po szosach, tyle, że stracimy kolejne cenne kilkadziesiąt minut. Od startu minęły już 3 godziny, a mamy zdobyty 1 pk. Odpuszczamy PK2, szkoda czasu, kierujemy się na PK 3.
Tym razem sporo zjazdów, tyle, że podłoże mocno niestabilne, usiane tu i ówdzie kamieniami, fragmentami drzew po ścince i poprzecinane podeszczowymi strumieniami, chwilami nie ma mowy o jeździe. Trzeba zejść z roweru i go przenieść, przeprowadzić. Ostatnie kilka km to szubki zjazd gdzieś po drodze wypada mi z mapnika mapa. Chwila zastanowienia czy się wracać, ale jak przypomnę sobie po czym jechaliśmy to... odpuszczam. Mamy jeszcze jedną. Po chwili wjazd w teren, ale... coś się nie zgadza, droga prowadzi nie w tym kierunku. Pora na analizę mapy i... nie jesteśmy na tej ścieżce na której powinniśmy. Wycofujemy się kawałek i tym razem już właściwą drogą docieramy w okolice PK. Chwila na odszukanie i jest. Podbijamy karty i ruszamy dalej, znowu podjazd, znowu sporo błota. później udaje się zdobyć PK :)
Pora na PK 4, tym razem zero problemów punkt odnajdujemy dość szybko, mało tego piktogramy umieszczone przy pozycjach poszczególnych PK coraz więcej nam mówią, zaczynamy się domyślać co one oznaczają :) Mała przerwa i pora ruszamy, zaczyna świtać, budzi się dzień, a my w drodze :). Zbliżamy się do kolejnego miejsca gdzie spodziewamy się PK5 i... nie ma punktu. Znowu próbujemy rozszyfrować piktogramy. Co może oznaczać, wężyk, krzyżyk i wężyk? Oczywiście skrzyżowanie że strumieni ;P. Dosłownie 5-6m od nas znajduje się coś takiego, podbijamy karty i ruszamy dalej.
Spoglądamy na mapę i... chyba odpuścimy PK6 i 7, są zlokalizowane gdzieś w okolicach Karpacza, długi ciężki podjazd. Wiemy, że i tak dzisiaj nie wygramy, więc czy będzie 1 PK więcej czy niej to już nie robi różnicy. Skracamy trasę kierujemy się na PK 8. Mały błąd nawigacyjny szukamy kolejnego PK 50m za wcześnie. Udaje się jednak dość łatwo skorygować błąd i odnajdujemy punkt.
W końcu przyszła pora na PK9, to baza, więc nie mamy żadnych problemów z odszukaniem tego miejsca, na dokładkę jest szansa na zmianę ubrań, jednak temp. nad ranem dość mocno spadła, jest ok 4 stopni, więc wielkich zmian w ubiorze nie ma. Za to uzupełniamy banki i żołądki, ruszamy na PK10 początek odcinka specjalnego. Z opisu wynika, że to tylko ok 10km a do zdobycia 12 punktów, powinno być prosto i szybko dodamy kilkanaście PK do naszego wyniku. Początkowo szacuję trasę na ok 90 min z buta. Jednak głębokie błoto, kałuże, ścianki, kamienie zmuszają nas do korekty planów, w wielu miejscach nie ma mowy o jakiejkolwiek jeździe.
Dojeżdżamy w końcu do mety Odcinka specjalnego. Uff – zajęło nam to 3 godziny. PK 23 zaliczony – meta OS-a :). Przerwa, na uzupełnienie baków, zjadamy po bananie i ruszamy dalej. Po drodze jeszcze PK 24 i PK 25 i możemy skierować się do bufetu na PK 26 sporo ruchliwych szos i jest...siadamy, raczymy się gorącym kubkiem, możemy też spłukać rowery, naoliwić napędy i chwilę odsapnąć.
Dostajemy też kolejną mapę, na drugą pętlę – tą.... bardziej terenową. Spoglądamy na mapę, na siebie i... krótka decyzja. Mamy na dzisiaj dość zaliczymy po drodze jeszcze ze 2 PK i do bazy. PK 38 i PK 39 mamy po drodze więc zaliczymy je i starczy. Na pierwszy ogień idzie PK 39, jest jednak coś co nas delikatnie niepokoi, poziomice jakoś tak gęstnieją na mapie, okazuje się, że podjazd jest męczący , kolejne kilka km pod górkę. Punkt znajduje się za skałką na polu ogrodzonym płotem, Więc skok przez plot i podbijamy karty. Powrót i... odpuszczamy PK38, wiele to już nie zmieni. Lecimy do bazy, jednak czuję dziwną potrzebę uzupełnienia elektrolitów, w wolnym tłumaczeniu muszę napić się koli. W sklepie jest tylko pepsi, jest mi wszystko jedno. Kupuję 1.5 wariant tego napoju + po 2 pączki w czekoladzie, siadamy na chwilę na trawie w pobliżu marketu. Jak fajnie gdy 4 litery mogą spocząć na czymś co nie podskakuje na wybojach. 20 min później dosiadamy rowerów i mkniemy do mety. Jest już pierwszy zawodnik z TR200 z zaliczonymi wszystkimi PK. Jak? Nie mam pojęcia, niemniej należą się gratulacje.
Jesteśmy już w bazie, zaliczone 25PK, 118km, 3600m przewyższeń. Jak na pierwszy taki „numer” to całkiem nieźle...., wiem jedno, podobało mi się ;) pewnie jeszcze tutaj wrócę na kolejne wyrypy, na kolejne edycje :)