Ostatni dojazd dopracowy w tym tygodniu, za kilka godzin wyjazd na Kaczawską wyrypę... ciekawe jak będzie. Jestem masakrycznie przeziębiony... Cóz, jak się chce jeździć to nie ma przebacz..., nie ma zlituj.., Wczoraj wieczorem jeszcze szybkie mycie i oliwienie rowerka..., a dzisiaj po szosach... nie chce, aby się zbytnio utytłał w błocie :)
Wyjeżdżam z domu, zimno jak diabli..., spoglądam na oszronione samochody..., przynajmniej nie muszę drapać. Za to drapie mnie w gardle..., nie niedobry znak przed Kaczawską Wyrypą, ale wiem jedno nie odpuszczę..., tyle, że czuję iż siły gdzieś mnie opuściły.. Nic 7 kamyków po drodze zebrane..., teraz trzeba je wyrzucać po jednym, gdy nie zostanie żaden będę zdrowy... ;P
Dzisiaj wychodzę późno, zresztą w tym tygodniu jakoś tak wychodzi..., postanawiam jednak polecieć po szosach..., będzie nieco szybciej, przynajmniej taką mam nadzieję. Za to czuję, że przeziębienie rozwinęło się w pełni... Połykam jakieś prochy i w drogę... 30km przede mną... rozważałem alternatywny dojazd, ale niewiele by to zmieniło, może poza drobnym szczegółem, zajęło by mi to więcej czasu :)
Znowu wietrznie, znowu pod wiatr... ech... czuję że coś mnie zaczyna rozkładać... chyba wieczorem pora zapodać kolejne prochy..., a na razie trzeba dojechać do domu...
Jadę niespiesznie, powoli, za to po terenie, początkowo szosami, jednak szybko odbijam na Makoszowy. Jesienny las jest niesamowity, szkoda tylko, że nie słychać ptaków, w zasadzie to poza szumem wiatru nic nie słychać...
Powrót masakra... całość pod wiatr..., na dokładkę dalej się nie chce, tyle, że teren teren teren..., mimo wszystko chyba wolę jego niż szosy, chociaż do tych drugich też nie mam nic, i jeden i drugi wariant ma coś w sobie...
Przyznam się, że nie wiem co lepsze, deszcz, czy upierdliwy wiatr..., niby mam go z tyłu, może delikatnie z boku, ale nie sprawia mi to przyjemności, jest wrednie. Na dokładkę na ulicach jakieś szaleństwo..., wjeżdżam w las i jest lepiej, jest cisza, spokój, jest rower i jestem ja... w tym wszystkim... Ochota do kręcenia dalej nie wraca..., może ostatnio nieco przegiąłem? Może to przemęczenie? Diabli wiedzą...
Dzień po Galicji, po Bochni...., chyba coś mnie bierze, pewnie to po części ta pogoda, a być może przewiało mnie w górach? Jazda idzie, a w zasadzie to nie idzie..., mgły o poranku też wyjątkowo nie cieszą..., jadę po szosach w zasadzie też nie wiem czemu.. Coś mam wrażenie, że to będzie ciężki dzień...
Powrót w większości po terenie, wieje niemiłosiernie i na dokładkę z niewłaściwego kierunku, czytać "wpysk"... nie chce mi się kręcić, ale cóż... jakoś trzeba dojechać..., trzeba wrócić... dość szybko dochodzę do wniosku, że lepiej będzie w lesie, przynajmniej drzewa mnie częściowo osłonią od wiatru..., tyle, że po ostatnich deszczach trochę się obawiam tego na co mogę trafić...
Obawy okazały się niepotrzebne...., jest dziwnie sucho, gdzieś ta woda zniknęła, jedynie w 2 może... 3 miejscach pozostało nieco błota, ale to krótkie odcinki... Gorzej, że na hałdzie w Sośnicy rozmyło nieco ścieżkę..., trzeba uważać...
Poranny wyjazd, znowu na slickach, nowy Maxxis czeka na powrót, w zasadzie to jutro będzie jego dzień, dzień na RNO w Bochni. Zobaczymy jak sobie da radę w ciężkim terenie... Chociaż poprzednia jechała po wszystkim :)
Dojazd jak można się spodziewać po szosach.., liczy się czas, chociaż mam wrażenie, że zaczyna się na drogach przedweekednowy sajgon. W Zabrzu zaciska jak diabli, źle się jedzie, trzeba uważać, w 2 miejscach kierowcy próbowali mnie trafić, ale nie dałem się...
Dzisiaj i tak będę musiał nieco wcześniej wyjść, muszę wrócić do Katowic, i delikatnie przygotować rower do wyjazdu... Oj będzie się działo w weekend. Przynajmniej mam taką nadzieję...