I po spotkaniu firmowym w Żywcu
Wczorajszy dzień to sporo atrakcji, włącznie z pływaniem po jeziorze Żywieckim. Imprezka przeciągnęła się niektórym do 5:00, od jakiegoś czasu jest już jasno. Towarzystwo zaczęło uciekać do domków spać...., a ja jakoś nie mam ochoty na sen..., tylko co tu robić, pierwsza myśl, to aparat i polowanie na taki nad wodą. Jednak chwilę później nachodzi refleksja, jestem w górach i na żadnej w zasadzie nie zdobyłem... Chyba najwyższa pora gdzieś się wybrać. Mam niecałe 4 godziny czasu... więc nie poszaleję... krótkie spojrzenie na mapę i... Czupel... . Do najbliższego żółtego szlaku mam ok 500-700m. Dość szybko znajduję się w pobliżu Tresnej, szczyt mijam w odległości może 100m, ale nie on jest moim celem, a to na żółtym szlaku zaliczam Solisko (635) i kawałek dalej na wysokości Koleb wchodzę na czerwony szlak prowadzący na Czupel, zastanawiam się jaka jest tutaj trasa, na ile da się podjechać rowerem, wrażenia są podobne jak rok temu, jadąc innym szlakiem, wiele miejsc jest do przebycia tylko z buta. W ciągu nieco ponad godziny osiągam Czupel (933 - najwyższy szczyt Beskidu Małego w Beskidach Zachodnich), odbijam na Rogacza (899) i wchodzę na niebieski szlak, teraz głównie zejście, jednak wiem jakie to jest zdradliwe, zresztą na mapie jest gęsto od poziomic, będzie ciężko. Do Suchego Wierchu (781) jest jeszcze ok, za to później w kierunku Czernichowa jest wiele miejsc usianych kamieniami o różnej wielkości od groszku do TV Rubin... Zmęczyło mnie te zejście, chyba mimo wszystko wolę podchodzić, podjeżdżać. Ostatni kawałek to głównie szosa prowadząca do Zarzecza. W ośrodku jestem 5 min po zakładanym czasie :). Zmieściłem w limicie czasowym... uff, prawie 15km za sobą :).
W drodze na Czupel© amiga
Kapliczka w górach© amiga
Czekające wyzwanie© amiga
Zaczyna się wypogadzać© amiga
Po śniadaniu w ciągu godziny wyjeżdżamy, jest nas 4: Darek, Andrzej i Tomek. Początkowo planujemy wjazd na górę Żar, jednak przy sklepie, w Czernichowie, odpuszczamy, przed nami szmat drogi, a dobrze by było dotrzeć o jakimś normalnym czasie, tym bardziej, że jest już o 11:00.
Jedziemy przez Kobiernice (ech... żeby było więcej czasu), Kęty, Pisarzowice, Janowice, Bestwinę, tutaj zatrzymujemy się w małej knajpce, chwilę odpoczywamy ustalamy dalszą trasę, chwilę później rozstajemy się z Andrzejem, musi jak najszybciej dotrzeć do domu, a my niespiesznie kierujemy się przez Czechowice-Dziedzice do Goczałkowic Zdroju, tutaj przy głównej promenadzie posilamy się w knajpce... Mija kilkadziesiąt minut, na horyzoncie (od południa) pojawiają się ciemne chmury. Trzeba uciekać, jadąc przez całą długość Goczałkowic, pada deszcz, na szczęście udaje nam się wydostać spod wpływu chmury, robimy przerwę przy zalewie Łąka :)
Kościół św. Mikołaja w Łące© amiga
Zalew Łąka - klon Goczałkowic© amiga
Jednak nie ma specjalnie czasu na podziwianie okolicy. Pozostało jeszcze sporo drogi przed nami. Kierujemy się przez lasy na Zgoń, Gardawice, Zawiść, po drodze kolejna przerwa, wypijamy po małym piwie. W międzyczasie słońce zaczyna grzać. Chce mi się niemiłosiernie spać, męczę się jadąc na rowerze, uważam, aby nie usnąć, dopiero kilka podjazdów w okolicach Orzesza , Ornontowic budzi mnie na dobre :). W Gierałtowicach rozstajemy się z Tomkiem pędzi do Gliwic. Stajemy jeszcze na chwilę przy sklepie, uzupełniamy elektrolity i powoli odbijamy każdy w swoją stronę, Darek na helenkę, a ja wracam do Katowic. Jeszcze krótka przerwa przy boisku kolejarza w Piotrowicach i mogę odpocząć w domu. Jeszcze tylko włączyć pranie, coś zjeść i można iść spać :)
Piękny weekend, nawet nie przypuszczałem, że będzie taki udany, że tak miło go spędzę, ech... oby więcej takich.
Prawie w domu - boisko kolejarza o zachodzie słońca© amiga